Przed kilku laty, przychodząc do pracy w zarządzie polskiej firmy produkcyjnej, po wstępnej analizie założyłem, że aby polepszyć jej kondycję, muszę doprowadzić do dywersyfikacji jej portfolio. Wykwalifikowani i oddani firmie pracownicy produkowali relatywnie zaawansowany technicznie i wysoko ceniony przez klienta produkt (chodziło o urządzenie dla przemysłowego FMCG), ale głównym problemem było to, iż 90% produkcji trafiało tylko do jednego klienta, w dodatku zagranicznego. Który, rzecz jasna, dyktował cenę uniemożliwiającą wypracowanie zysku zapewniającego firmie rozwój.
Chiński straszak (ciągle żywy)
Jakiekolwiek cenowe negocjacje kończyły się zawsze tym samym, czyli przekazem: „jeśli będziecie chcieli podwyższyć cenę, znajdziemy coś tańszego i równie dobrego u Chińczyków”. Ryzyko upadku firmy w przypadku nagłego wycofania się odbiorcy 90% wolumenu było oczywiste. Pozyskanie nowych klientów w sytuacji, w której firma nie dysponowała funduszami na zakup surowców do wytworzenia potencjalnie zamówionego towaru również odpadała, zaś pożyczka nie wchodziła w grę. Słaba kondycja finansowa firmy uniemożliwiała zaciągniecie kredytu w zgodzie z ustawą o prawie bankowym. Pozostawało (poza rozwiązaniami najprostszymi, ale nie do końca dotykającymi długofalowo istoty rzeczy, jak znaczne podwyższenie kapitału, czy merge z inną, będącą w lepszej sytuacji finansowej, spółką Skarbu Państwa) szukanie niskotechnologicznych nisz, których produkcja nie wiązałaby się z wysokimi nakładami, nie przekraczałaby umiejętności załogi i mogła być zrealizowana na istniejącym fabrycznym sprzęcie.
Pamiętam, że mój wybór padł na proste narzędzia/przybory kuchenne etc. Ku mojej rozpaczy, prezes firmy, doświadczony inżynier prestiżowego MEL-u Politechniki Warszawskiej, wybijał mi z głowy „produkt po produkcie” (co zdradzało, iż analizował te nisze już wcześniej), niestety najczęściej używając tego samego argumentu: „Chińczycy zrobią to taniej”. A na moje ostatnie i pełne rezygnacji pytanie, czy jest coś z naszej branży, co możemy zrobić taniej od Chińczyków, a jeśli nie to, co nam pozostaje, usłyszałem: „Zasadniczo nic. I właściwie poza zakupem od Chińczyków i doklejeniem, naszego jeszcze trochę rozpoznawalnego na rynku brandu, to niewiele możemy zrobić”. Pamiętam to uczucie upokorzenia, podczas którego odezwały się chyba moje geny – wszak jestem potomkiem, z dziada pradziada, polskich (poli)techników. Ale też refleksję, iż tak wiele razy znajdowaliśmy się „w sytuacji bez wyjścia”, „skazani na (wieczną) porażkę” (ostatnio chyba w wersji „przecież oni (tj. Ruscy) nigdy stąd nie wyjdą”), ale zawsze ostatecznie potrafiliśmy temu zaradzić. Działo się tak dlatego, że każde odejście od racjonalnych rozwiązań, niezależnie czy jest to okupacja wolnych narodów, podpisywanie kontraktów na 20 lat z niebezpiecznym państwem, czy bez całkowita dezindustralizacja gospodarek, ma swój kres. I choć droga do dobrych zmian będzie długa jestem przekonany, że one w końcu nastąpią. Ten optymizm wynika z kilku przesłanek.
Pękają tabu
Po pierwsze dlatego, iż doszło w końcu do pewnego przełamania barier w debacie eksperckiej i publicznej, co pozwoliło na względnie nieskrępowana dyskusję o wielu niebezpieczeństwach i kosztach społecznych outsourcingu, zwłaszcza dalekowschodniego. Najbardziej namacalnym efektem tego przełamania, było m.in. zwycięstwo Donalda Trumpa w wyborach prezydenckich w USA. I choć ostatecznie przegrał minimalnie (i w dość kontrowersyjnych okolicznościach) kolejne wybory, jego prezydentura obnażyła wiele ekonomicznych tabu włącznie z tym, że (zbyt) wiele dużych korporacji (i finansujących je banków inwestycyjnych) kieruje się wyłącznie maksymalizacją zysków, nie licząc się w żadnym stopniu z interesami społecznymi chłonnych rynków, na których operują. Pozwoliło to na pewną „zmianę klimatu” inwestycyjnego, co z polskiego punktu widzenia miało również tą zaletę, iż filozofia ekonomiczna trumpizmu, świadoma złożoności światowych relacji gospodarczych i potrzeby ekspansji amerykańskiego kapitału, nie wykluczała całkowicie outsourcingu. Przestrzegała jedynie, aby w bilansie zysków i strat nie był on korzystniejszy dla de iure czy de facto państwa wrogiego, aby uniknąć klasycznej sytuacji karmienia wroga (feed the enemy).
To m.in. dlatego w czasie prezydentury Trumpa w amerykańskim mainstreamie informacyjnym zaczęły pojawiać się coraz bardziej przychylne i perspektywiczne dla Polski komentarze. Jeden z nich, opublikowany na łamach „New York Timesa”, autorstwa prof. Ruchira Scharma, wówczas szefa departamentu globalnej strategii w Morgan Stanley, brzmiał następująco „…niespełna 40 krajów na świecie zasłużyło do tej pory na miano rozwiniętych. Reszta to wciąż rynki wschodzące. Większość krajów rozwijających się pozostaje nimi na zawsze. Ostatnim, któremu udało się przeskoczyć do grupy dojrzałych gospodarek, była 20 lat temu Korea Południowa. Następnym członkiem klubu może zostać Polska… Polska jest jednym z niewielu sojuszników Stanów Zjednoczonych, który wydaje 2 proc. PKB na armię… Przy stabilnej walucie i relatywnie niskich płacach, polskie fabryki są niekiedy znacznie bardziej konkurencyjne od tych azjatyckich.”
Ten głos, podówczas umiarkowanie liczny „za Wielką Wodą”, do pewnego stopnia współgrał z tezami prof. Georga Friedmana, który nieco wcześniej w swej rewelacyjnej książce „Następna dekada”, zauważał: „ Wsparcie amerykańskie powinno również tworzyć korzystne środowisko dla rozwoju gospodarczego krajów sprzymierzonych (w tym Polski – PB) poprzez zapewnienie im dostępu do amerykańskich rynków zbytu. Podczas zimnej wojny w ten sposób USA pobudziły rozwój Niemiec Zachodnich, Japonii, Korei Południowej i skłoniły je do opierania się komunistom… Przychylność Polaków wobec USA będzie zależeć od trzech czynników. Pierwszym jest amerykańskie wsparcie gospodarcze i techniczne, pozwalające zbudować polską armię. Drugim przekazanie technologii wojskowych, co umożliwi powstanie lokalnego przemysłu, zarówno na potrzeby obrony narodowej, jak i dla celów cywilnych. Trzecim jest wyekspediowanie do Polski dostatecznie dużych sił, by ją przekonać, że może polegać na amerykańskim zaangażowaniu”.
Nowe szanse dla Polski
Czy Szanowny Czytelnik, nie ma wrażenia, iż wbrew wszystkim sceptykom i innym „specjalistom” od podpisywania 20 letnich, niekorzystnych kontraktów, this is happening? And more is to come?
Ale oczywiście amerykański faktor nie jest jedynym, który w kategoriach SWOT-owskich należy zaliczyć do opportunity. Obok niego do okazji dla naszej gospodarki należy zaliczyć kompromitująca i zbrodniczą politykę Rosji i nasilające się problemy higieniczne w części Chin, generujące powstawanie niebezpiecznych wirusów. Jakkolwiek w kontekście nasilającej się inflacji i szoków podażowych związanych m.in. z naruszeniem łańcuchów dostaw, uwagi te mogą wydać się dziwne, w dłużej perspektywie okażą się one trafne.
Zaczynając od pozytywnych konsekwencji dla polskiej gospodarki powstałych w wyniku wojny, należy przede wszystkim zwrócić uwagę na kilka sektorów. Problematyka ta jest dość szeroka, obejmuje również pewne negatywne aspekty, dlatego poświęcę jej osobną, kolejną analizę. Teraz wymienię jedynie sektory, które będą podlegały w najbliższym czasie wzrostom. A zatem, będzie to: (i) pośrednictwo w handlu (kolej, porty etc. – Polska stała się głównym „oknem na świat” dla ukraińskich towarów); (ii) „spożywka” tj. zwiększenie obrotu i marżowości polskiego biznesu spożywczego. Polskie firmy, jako jedne z większych producentów żywności, będą beneficjentem wysokich cen produktów spożywczych na rynkach krajowych, a zwłaszcza zagranicznych. Zwiększenie konsumentów na rynku wewnętrznym o 2 mln osób; przemysł wydobywczy tj. zwiększenie wydobycia polskiego węgla i większa marżowość polskich firm wydobywczych ze względu na wysoką cenę węgla; (iv) zbrojeniówka, czyli zwiększenie polskiej produkcji zbrojeniowej i sprzedaży polskiej broni. Potencjalne zacieśnienie kooperacji z wysoko technologicznym ukraińskim przemysłem zbrojeniowym (m.in. w obszarach: rakietowym, stoczniowym i samolotowym; (v) budowlanka, czyli udział polskich firm budowlanych w odbudowie zniszczeń na Ukrainie; (vi) human resources, czyli wzmocnienie rynku pracy poprzez napływ nowych pracowników również w sektorach „white collar” jak np. IT.
Z ziemi chińskiej do Polski
Kolejnym game changerem dla polskiej gospodarki będzie powolne przenoszenie produkcji produktów i podzespołów z Chin do Polski. Nasilające się problemy zdrowotno-epidemologiczne na tych terenach stają się coraz bardziej niebezpieczne dla polskiej i światowej gospodarki. Ostatnia, spektakularna blokada Cieśniny Singapurskiej jest tego jawnym potwierdzeniem. Nie bez znaczenia jest również polityczne tło, wynikające choćby z sojuszu rosyjsko-chińskiego. Pozwolenie Chińczykom na faktyczną deindustrializację zachodnich gospodarek jest po prostu niebezpieczne nie tylko z ekonomicznego punktu widzenia. Poza tym, „chiński smok” pożarł właściwie wszystko, tzn. wyspecjalizował się w produkcji właściwie we wszystkich sektorach na różnych poziomach zaawansowania (low/mid/hi tech) i wejście z sukcesem na jego rynek jest praktycznie mrzonką. Nasz bilans handlowy in minus 1000% zresztą to potwierdza. Ta świadomość przebija się do coraz szerszych kręgów ekspertów, ale i wszystkich zdroworozsądkowo myślących ludzi.
Sami zapracowaliśmy na szanse
Te trzy główne mega trendy (antyizolacjonistyczny lot białego orła, ostatnie podrygi starego niedźwiedzia oraz wirusowo chorego smoka 😉 będą sprzyjały polskiej gospodarce. Ale moja analiza byłaby niepełna, gdybym nie dodał, iż szczęście sprzyja lepszym, czyli w tym kontekście – lepiej przygotowanym. Choć cały czas mamy dość niską (samo)ocenę, w Polsce w ostatnich latach zaszło szereg dobrych zmian, które pozwalają z optymizmem patrzeć w przyszłość. Wzmocniono siłę polskiej waluty (m.in. poprzez radykalne powiększenie rezerw walutowych przez NBP), renacjonalizowano banki, utrzymano dyscyplinę finansów nie dopuszczając do zbyt dużego zadłużenia, co było możliwe również dzięki uszczelnieniu systemu ściągalności podatków. Pozwoliło to m.in. na zmniejszenie nierówności społecznych i zakresu wstydliwej w XXI wieku biedy, co wszystko będzie długofalowo miało przełożenie na największy kapitał Polski, czyli kreatywnych i pracowitych ludzi. Tym bardziej, iż inwestycje w edukację, cały czas przynoszą dobre owoce. Polska od wielu lat nieustannie znajduje się w grupie top 10 wyników PISA. W ostatnich latach uzyskano również niezależność energetyczną od niepewnych kierunków takich jak Rosja, co wcześniej w kontekście „amatorskiego” kontraktu jamalskiego i zablokowania budowy Baltic Pipe było niemożliwe. Wreszcie radykalnie poprawiono infrastrukturę transportową, zwłaszcza kolejową i drogową, co wziąwszy pod uwagę korzystne położenie geograficzne Polski, umożliwia jej stanie się ważnym hubem dystrybucyjno-logistycznym.
To wszystko nie stałoby się w Polsce 2.0 bez ogromnej determinacji polskich przedsiębiorców oraz części elity politycznej. I choć wyzwań i problemów nie brakuje, wiele wskazuje, iż je pokonamy. Jak zawsze. Będzie to wiązało się jednak z wykorzystaniem obecnego momentum i pilnym wdrożeniem strategii odbudowania polskich mocy produkcyjnych. Jest to możliwe i „oni stąd kiedyś też wyjdą” 🙂
dr Piotr Balcerowski, MBA
Wiceprezes Instytutu Staszica