Decyzja Komisji Europejskiej o „deputinizacji” czy „derusyfikacji” europejskiej energetyki, jak i decyzja Polski o możliwie szybkim zaprzestaniu importu rosyjskich węglowodorów sprawiają, że przed Polską otwierają się szanse na wywalczenie własnej drogi do transformacji energetycznej. Główne motywy to wiatraki i węgiel.
Rewolucja? Nie, kontynuacja
Z zapowiedzi, które padły ze strony członków rządu, a dotyczących odcięcia dostaw rosyjskich surowców do Polski, najprostsza sytuacja jest w odniesieniu do gazu i ropy. Co do gazu – decyzja de facto zapadła dwa lata temu, kiedy zdecydowaliśmy się nie przedłużać kontraktu jamalskiego i dokończyć Baltic Pipe tudzież rozbudowywać moce przeładunkowe LNG z morza. Dzisiaj to w zasadzie potwierdzenie stanu, co do którego decyzje podjęto znacznie wcześniej.
W przypadku ropy też nie można mówić o rewolucji, a bardziej postawieniu kropki nad i. Zużycie rosyjskiej ropy w polskich rafineriach w ostatnich latach spadło bardzo mocno – Orlen zużywał poniżej 50% ropy z Rosji, zaś decyzje strategiczne, takie jak inwestycja Saudi Aramco w Lotos, budowały płaszczyznę do wypychania rosyjskiego surowca z naszego rynku. Często podnoszonym argumentem za rosyjską ropa była jej taniość, tymczasem dyferencjał Ural/Brent (różnica pomiędzy ceną 1 baryłki ropy naftowej z Morza Północnego, traktowanej jako benchmark i ceną baryłki ropy importowanej z Rosji), który powoduje, że ropa rosyjska jest nieco tańsza, głównie dlatego, że jest cięższa i droższa w przerobie, przez cały rok 2021 utrzymywał się na poziomie 1-2 USD za baryłkę, przy skoku cen od 40-50 do ponad 100 USD sprawia, że ta różnica robi się pomijalna. Przyczyną spadku dyferencjału był niewątpliwie fakt, że kupowanie rosyjskiej ropy w sytuacji, w której Moskwa szykowała się do wojny, stało się sportem ekstremalnie wysokiego ryzyka. Przygotowanie polskich rafinerii do pełnego importu z morza i zapewnienia sobie surowca powoduje, iż tego możemy nie odczuć w cenach finalnych.
Najwięcej (nieuzasadnionych) emocji dotyczyło węgla, choć importowany w Rosji węgiel w znacznej mierze nie szedł do energetyki, niemniej i ta się nim posiłkowała, aby wyrównywać ceny bądź uzupełniać niedobory krajowej produkcji. W znacznej mierze import wynikał z faktu, iż polskie kopalnie produkują głównie węgiel z przeznaczeniem dla elektrowni, którego nie da się używać np. do palenia w domowym piecu czy kotle niewielkiego przedsiębiorstwa. Te grube sorty węgla trafiały na nasz rynek głownie z kierunku rosyjskiego. Oczywiście jeden import można zastąpić drugim, np. z Ukrainy czy Kazachstanu. Pytanie natomiast brzmi, czy deklaracje KE o większej tolerancji dla węgla w procesie transformacji energetycznej zmieniają perspektywę dla polskiej branży węglowej tak, aby import w ogóle nie był potrzebny?
Nowe perspektywy przed branżą górniczą?
Z jednej strony rząd podkreśla, że chce raczej przyspieszać transformację w stronę paliw innych niż kopalne a nie ją opóźniać, stąd o jakimś węglowym renesansie trzeba zapomnieć. Z drugiej utrzymanie możliwie długo możliwości wytwarzanie energii z tego surowca przy jednoczesnym jej „miksowaniu” z czystą energią z OZE, biogazu czy wodoru wydaje się rozsądna alternatywą dla uzależnienia od gazu. Są tylko dwie wątpliwości – po pierwsze, czy nie okaże się, że owszem, Europa do węgla wraca, ale Polska nie może – wypowiedz Fransa Timmermansa z 30 marca może sugerować podobne podejście. Tym niemniej warto sobie zadać pytanie, czy w sytuacji, kiedy przed węglem jest nieco dłuższe życie, branża może być bardziej perspektywiczna. Generalnie tutaj ma zastosowanie piłkarskie przysłowie, że niewykorzystane okazje się mszczą. Kiedy zawierano umowę społeczną z branżą górniczą, zdecydowano się na niezwykle powolny schemat wygaszania górnictwa, de facto konserwując jego główny problem, czyli fakt, że jego nierentowność wynika z tego, iż jest ono zwyczajnie za duże. Poza kopalniami, które są generalnie rentowne (a przynajmniej nie deficytowe) i w zupełności wystarczają do zaspokojenia potrzeb krajowej energetyki, branża ciągnie za sobą balast innych zakładów, które windują koszty i (poza sytuacjami wyjątkowymi, jak jesień ub. roku) nadprodukcję. W efekcie trzeba dopłacać do części nierentownej, stąd nie ma środków na inwestycje w tę rentowną część, która pozwoliłaby na porządne doinwestowanie i unowocześnienie zakładów perspektywicznych. Niestety nie zdecydowano się na bardziej radykalne działania, kiedy i branża, i związki były słabe jak nigdy, więc tym bardziej teraz będzie trudno o zdecydowane kroki – związkowcy domagają się wręcz budowy nowych kopalń! Tym niemniej UE też nie pomaga: przypomnieć trzeba, że nasza umowa społeczna nadal nie jest przez KE zatwierdzona, zaś pieniądze na Fundusz Sprawiedliwej Transformacji dla obszarów powęglowych są włączone do KPO i zamrożone. To z kolei oznacza, że rząd nie ma ani przesadnego pola manewru, ani środków na bardziej konsekwentne działania. Może jednak wreszcie ruszy pomysł Narodowej Agencji Bezpieczeństwa Energetycznego, skupiającej kopalniane i energetyczne aktywa węglowe, co na pewno usprawniłoby gospodarkę w tym sektorze.
Warto także obserwować branże wiatraków. Niefortunna decyzja z początków rządów byłą klasyczną nadregulacją. Chcąc wyplenić realne patologie, jakimi było stawanie lądowych farm wiatrowych w miejscach, gdzie były zwyczajnie uciążliwe, zdecydowano się na regulację tak radykalną, że w zasadzie wykluczyło to możliwość rozwoju tego biznesu. Teraz premier zapowiada korektę – i słusznie, tylko pewnie oznacza to kolejną dyskusję o tym, jakie odległości od zabudowań itp. będą odpowiednie.
Byliśmy mądrzy przed szkodą, więc teraz możemy sobie pozwolić na śmiałe kroki. A to też oznacza, że kolejne kroki muszą być ofensywne, przy tym uwzględniające naszą specyfikę i nasz interes.
dr Dawid Piekarz
Wiceprezes Instytutu Staszica
Foto: orlen.pl