Spór o to, czy LGBT jest określeniem ideologii, czy ludzi, sygnalizuje kwestię o wiele poważniejszą, niż kampanijne przepychanki z mniejszościami seksualnymi w tle. Pokazuje całkowitą bezradność środowisk konserwatywnych w narzucaniu w publicznym dyskursie swojego języka. Banalne, ale prawdziwe: kto narzuca swój język, narzuca własny tok myślenia i ostatecznie ma największe szanse na zwycięstwo.
Językowe pogubienie
Polska prawica o istnieniu mniejszości seksualnych chciałaby zapomnieć. Nie jest to bowiem temat wygodny – nawet w trakcie kampanii. Politycy prawicy nie wiedzą bowiem nie tylko, co mówić, ale jak mówić. Dlatego albo uderzają w radykalne – nieakceptowalne dla dużej części wyborców tony – albo starają się wywinąć kilkoma ogólnikami.
Wynika to po części z niechęci, by o sprawach będących domeną dzisiejszej lewicy mówić lewicowym językiem. Ta niechęć jest całkowicie zrozumiała, ale problemem jest to, że środowiska konserwatywne nie wypracowały własnej odpowiedzi na siatkę pojęć, którą z powodzeniem implementowała lewica. Implementowała i eksperymentuje z nią, jak się jej żywnie podoba. Ostatnio okazuje się – jak wynika z mediów społecznościowych – że mówienie o „preferencjach seksualnych” też jest występkiem przeciwko politycznej poprawności. Bowiem „preferencja” zakłada możliwość wyboru, a w tym przypadku takowego nie ma.
Odpowiedzią na takie próby są zazwyczaj niezdarne próby wyśmiewania podobnego nowatorstwa ze strony prawicowych komentatorów, po czym – na wszelki wypadek – następuje dostosowanie się do nowych reguł, które narzuca przeciwnik. By nie narazić się, Boże broń, na zarzut obrażania kogokolwiek. Z niesłabnącą, acz idiotyczną wiarą, że przeciwnik, którego reguły gry się zaakceptuje, zechce grać fair. Tymczasem nie grał i nie gra fair. Bo, odwracając znane porzekadło, nie chodzi mu o to, gonić króliczka, tylko, by go złapać. I zwykle łapie.
Pułapka niezmiennie skuteczna
Debata o mniejszościach seksualnych to tylko przykład. Polska prawica zdumiewająco łatwo wpada bowiem w skuteczną pułapkę, jaką jest przyjęcie narracji adwersarza. Tak stało się w przypadku konstruktu, jakim jest „mienie pożydowskie”, które jest drażliwą kwestią w relacjach Polski z żydowskimi środowiskami i organizacjami.
Otóż, aby uznać, że coś takiego, jak „mienie pożydowskie” faktycznie istnieje, trzeba odwołać się do prawnych regulacji tych, którzy to mienie rabowali (jako pierwsi, zanim dzieła dokończyli gospodarze PRL) i którzy ludzi uznanych za Żydów mordowali. Czyli niemieckich nazistów. Nieprzypadkowo wspominam o osobach uznawanych przez nich za Żydów. Żydem zostawało się nie z powodu wyznawanej wiary, tożsamości narodowej czy nawet wyglądu, ale na podstawie pseudonaukowych kryteriów. Można było być blondynem o niebieskich oczach, gorliwym katolikiem o arcypolskim nazwisku, nie znać słowa w jidysz, a i tak zostać zabitym jako Żyd. To, co zwane jest „mieniem pożydowskim”, jest zatem, ściśle mówiąc, mieniem należącym niegdyś do osób, które hitlerowcy zakwalifikowali jako Żydów.
Prawo II Rzeczypospolitej – w odróżnieniu od prawa hitlerowskiej Rzeszy Niemieckiej – nie czyniło rozróżnienia w zakresie ochrony własności i nabytych praw ze względu na narodowość bądź wyznanie swoich obywateli. Z punktu widzenia polskiego prawa takie same reguły tyczą się mienia pozostałego po obywatelu polskim narodowości polskiej, ormiańskiej, ukraińskiej czy żydowskiej. Dodać należy, że obecnie oznacza to takie samo ignorowanie oczywistej zasady sprawiedliwości, jaką jest zwrot tego, co zostało ukradzione. Nieliczni żyjący jeszcze dawni właściciele i ich spadkobiercy bezskutecznie czekają na reprywatyzację. Jedyne, na co mogą liczyć, to niepewna droga sądowa (decyzje sądów bywają w niemal identycznych sprawach krańcowo różne) i kolejne projekty ustaw, które łączy jedno: chcą zastąpić zwrot mienia co najwyżej symboliczną rekompensatą. Jedyny rozsądny projekt, zgłoszony jeszcze w czasach rządów AWS, zgubiły antyżydowskie fobie części polityków tego ugrupowania, co dało niechętnego reprywatyzacji prezydentowi Kwaśniewskiemu znakomity argument do zawetowania ustawy.
Prawo polskie – i ówczesne, i obecne – nie czyni też wyjątków w traktowaniu mienia bezspadkowego. I, wydawałoby się, na tym cała dyskusja powinna być zakończona. Ale nie – zamiast twardo mówić o „mieniu obywateli polskich”, nasi politycy, od lewa do prawa, wolą perorować o „mieniu pożydowskim” czy wręcz „mieniu żydowskim”. Ergo, sami niechcący uznają publicznie za słuszny kierunek myślenia obrany przez tych, z którymi polemizują. Aż dziwne, że tak oczywista sprawa jest tak nieoczywista.
W dawnych, dobrych (a przynajmniej mniej szalonych) czasach język był jednym z podstawowych wyznaczników i oręży konserwatyzmu. Dzisiaj ci, którzy określają się jako konserwatyści bądź szerzej, jako prawica, w ogóle o tym nie pamiętają. Wolą żywić naiwną wiarę w to, że są świetnymi misjonarzami: nawrócą tubylców, przyjmując ich język i naśladując niektóre obyczaje. I kończą tak, jak pechowi misjonarze.
Marcin Rosołowski
Rada Fundacji Instytut Staszica
Foto: pixabay.com