O poziomie publicznej debaty w Polsce nie warto pisać, zgodnie z mądrym stwierdzeniem księdza Chmielowskiego na temat konia. Warto jednak zauważyć, że coraz częściej ostatnim ogniwem gorących sporów jest sądowa wokanda. Sądy stały się instytucją, która w oparciu o przepisy prawa cywilnego i karnego ma kształtować dobre obyczaje, chociaż nie jest to zadanie ani sądów, ani kodeksów. Niewiele osób dostrzega, że w ten sposób wzmacnia się omnipotencję państwa, ze szkodą dla wszelkich przejawów obywatelskiej aktywności.
Jeszcze kilkadziesiąt lat temu, nawet w czasach Polski Ludowej, wśród ludzi inteligentnych obowiązywały jasne reguły postępowania. Osoby, dopuszczające się dyskwalifikujących je czynów i wypowiedzi były poddawane towarzyskiemu ostracyzmowi. Nie musiał w tej sprawie decydować żaden organ, wystarczyło coś, co dzisiaj uchodzi za zjawisko niemal średniowieczne, a mianowicie poczucie przyzwoitości.
Dzisiaj o przyzwoitości mówią wszyscy, ale mało kto uznaje za zasadne zastosowanie jej reguł wobec siebie i swojej grupy. Zamiast tego używanie mają prawnicy. W zasadzie każdy znaczący spór, każda głośniejsza wymiana zarzutów kończy się w sądzie. Można zrozumieć (chociaż nie w każdym przypadku), że osoba pomówiona o konkretne zachowania postanawia szukać wsparcia w wymiarze sprawiedliwości. Jednak coraz częściej przedmiotem sądowych rozstrzygnięć są opinie, oceny. Co gorsza, sędziowie, zamiast posłać skarżących po rozum do głowy, ochoczo biorą się do rozstrzygania. Kształtuje się w ten sposób nowy nurt w orzecznictwie, będący w pewnym sensie sądową cenzurą.
Sądy nie biorą częstokroć pod uwagę, iż debata polityczna kieruje się innymi regułami i ma inną temperaturę, niż dyskusja naukowców. Wobec tego najmniejszego sensu nie ma rozstrzyganie tego, czy polityk partii X, oceniając surowo rządy partii Y, spełnił kwalifikacje przewidziane przez określone przepisy prawa karnego. Sądy jednak taki sens widzą. Naturalnie, częściowo z powodów politycznych, bowiem sprawa tzw. reformy sądownictwa ośmieliła niektórych sędziów, by jawnie deklarować i wdrażać w praktyce swoje partyjne sympatie i antypatie. Ale częściej z innego powodu, dokładnie z tego samego, dla którego urzędnicy z chęcią wezmą pod swoje skrzydła każdy obszar, który pozostawał dotąd poza ich kompetencjami. Po prostu każda państwowa agenda ma naturalną tendencję do zwiększania swojego władztwa kosztem wolnej decyzji obywateli.
Skutki tego już widać, a – obym był złym prorokiem – będą one jeszcze gorsze. Pierwszy to włączenie sądów w bieżącą walkę polityczną – trzeba dodać, że niektórzy sędziowie czynią to z wielką ochotą, a uzasadnienia ich wyroków przypominają artykuły w partyjnym biuletynie. Jednak nawet najbardziej apolityczny sędzia, kształtując swoim orzeczeniem narrację publicznej debaty, mimowolnie w taką walkę się włącza.
Dotyczy to nie tylko sporów między politykami, ale również debaty o gospodarce, ekologii, w zasadzie wszelkich dziedzin życia publicznego. I tu mamy do czynienia z drugim skutkiem, czyli pełzającą cenzurą. Sądowe orzeczenia, chociaż nie powinny, regulują, co jest zachowaniem przyzwoitym, co nie, i to pod groźbą określonych sankcji, także karnych. Cóż z tego, że co do meritum mogą być słuszne? Jeśli jest zasadne, by za złe zachowanie dziecko zostało ukarane, to nie znaczy przecież, że wymierzaniem kary musi zająć się urzędnik albo sędzia. W ten sposób odchodzące coraz bardziej do lamusa pojęcie „poczucia przyzwoitości” zostaje zastąpione przez sądowe nakazy i zakazy. Ograniczające często drastycznie swobodę debaty publicznej. A w dwóch obszarach – wolności słowa i wolności zgromadzeń – zasadą jest, że lepiej przymknąć oko na pewne nadużycia, niż pochopnie te wolności ograniczyć.
Trzeci efekt biegania ze wszystkim, co się da, do sądów, jest może najgroźniejszy. To konsekwentna i nieodwracalna likwidacja nielicznych w XXI wieku obszarów, pozostających poza władztwem szeroko pojętego państwa: władzy centralnej, samorządowej, sądowniczej, wspólnotowej. Rzeczywistość, o jakiej marzyli wyznawcy statolatrii, jest już bardzo bliska. To, o czym mówili i myśleli Lenin i Mussolini, dokonuje się na naszych oczach. Oto nie będzie już żadnej sfery, która pozostanie poza surową kontrolą publicznej administracji i organów władzy państwowej. Nawet dyskusja w kilkuosobowym gronie może stać się przedmiotem sądowych rozstrzygnięć, nie wspominając o opowiedzeniu niepoprawnego politycznie żartu. Ze sfery aktywności publicznej kontrola rozciąga się na życiem prywatnym. Lewicowi aktywiści, których pociesznym, ale i niepokojącym zarazem przykładem jest osławiona dr Sylwia Spurek, do niedawna prawa ręka Adama Bodnara, chcą regulować jadłospis obywateli. Skłaniać ich, by jedli rośliny zamiast mięsa, i to nie w imię współczucia dla zwierząt (skądinąd nieobcego innemu, niemieckiemu zwolennikowi totalnej kontroli), ale w imię ekologicznych wierzeń. Kto wie, czy za kilkanaście lat i codzienne menu nie stanie się przedmiotem sądowej kontroli?
Marcin Rosołowski
Rada Fundacji Instytut Staszica