Komu zależy na wywołaniu paniki w geopolitycznym tyglu?

Browse By

Jeszcze nie zdążyliśmy na dobre otrząsnąć się po pandemii COVID-19, gdy Rosja rozpoczęła inwazję na Ukrainę. W ślad eskalacją działań wojennych u naszych wschodnich granic w górę poszybowała inflacja. Wszystkie wymienione tu czynniki mają oczywiście wpływ na całą Europę, a nawet gospodarki światowe. Niezależnie od tego są również istotnym elementem w zmasowanej kampanii dezinformacyjnej, której głównym celem jest wywołanie chaosu i sianie paniki w społeczeństwie. Obserwując narrację lansowaną w mediach (zwłaszcza tych społecznościowych) można odnieść wrażenie, że rzeczywiście stoimy u progu Apokalipsy. Destabilizacja naszego codziennego życia to potężna broń. Komu zależy na przerzuceniu jej na front?

Nie ulega wątpliwości, że w najbliższych miesiącach większość Polaków swoje wydatki planuje w dużym stopniu przez pryzmat inflacji. Wzrost cen oraz rat kredytów w dość krótkim czasie zmusił do przewartościowania wielu planów zakupowych oraz oczywiście do znacznego pogorszenia nastrojów społecznych.

Ciemne chmury nad Europą

Z oficjalnych danych rok do roku wynika, że wskaźnik inflacji (CPI) w październiku 2022 roku wyniósł odpowiednio 17,9% dla Polski, 10,4% dla Niemiec i 15,3% dla Rumunii. Na reakcję społeczeństwa nie trzeba było długo czekać. Błyskawicznie zaczęto odnotowywać pogarszanie się nastrojów. Badanie Assay Index 2022 przeprowadzone przez pracownię Maison & Partners potwierdza brak stabilizacji finansowej wśród Polaków, obawy o stan oszczędności i zmniejszony apetyt na inwestycje. Swoją obecną sytuację finansową źle ocenia 28% Polaków, 38% Rumunów oraz 33% Niemców. W związku z dużym wzrostem cen podejście do inwestowania i oszczędzania najbardziej zmienili Rumuni, mocno ograniczając nowe inwestycje – ponad połowa z nich mniej oszczędza i inwestuje. Jak pokazują statystyki Polacy i Niemcy działają mniej zachowawczo, choć i tu widać coraz wyraźniejsze sygnały świadczące o zaciskaniu pasa. A to jeszcze nie wszystko. Ankietowani obywatele Polski, Niemiec i Rumunii są przekonani, że ich sytuacja finansowa w ciągu najbliższych 12 miesięcy ulegnie pogorszeniu (wskazuje tak 50% Polaków, 58% Rumunów i 52% Niemców).

Obecna sytuacja prowadzi do również do niebezpiecznej sytuacji, w której coraz trudniej o utrzymanie bezpiecznej poduszki finansowej. Jednak pomimo niesprzyjających warunków można zaobserwować jeszcze jeden ciekawy trend. Chodzi o gromadzenie oszczędności i odkładanie większych inwestycji „na lepsze czasy”. Z danych Assay Index 2022 wynika, że posiadanie jakichkolwiek oszczędności deklaruje 57% badanych – połowie oszczędzających zgromadzone środki wystarczyłyby na utrzymanie się przez maksymalnie 6 miesięcy. Średnia wartość oszczędności Polaków wyniosła niespełna 36 tys. zł i wzrosła o 20%, co w dużym stopniu odpowiada aktualnemu wskaźnikowi inflacji. Mimo realnych strat 65% badanych nadal trzyma swoje środki na koncie w banku, a tylko niecała 1/3 Polaków inwestuje zgromadzone środki (najczęściej w nieruchomości, metale szlachetne i obligacje). Polacy pod względem otwartości na inwestycje przegrywają nie tylko z Niemcami, ale także z Rumunami. Z badania wynika jednak, że ankietowani we wszystkich trzech badanych krajach mniej oszczędzają i inwestują ze względu na wojnę w Ukrainie i wysoką inflację.

Już na bazie tych wyników możemy dostrzec pierwsze symptomy skutecznie prowadzonych operacji dezinformacyjnych, które doprowadziły do zamrożenia gotówki w wielu portfelach oraz przyczyniły się do nasilenia obaw o najbliższą przyszłość.

Konsekwencją narracji budowanej cegiełka po cegiełce jest próba przekonania opinii publicznej do prokremlowskiej narracji, zgodnie z którą Polska powinna wrócić do importu rosyjskich surowców. Jak na dłoni widać tu próbę destabilizacji skuteczności sankcji nakładanych na Rosję. Poza sankcjami, sporym wyzwaniem dla tamtejszej gospodarki okazuje się również mobilizacja. Pomimo propagandowej narracji Kremla, dane pozostawiają coraz mniej wątpliwości na temat faktycznego stanu rosyjskiej gospodarki.

„Przede wszystkim widać, że w gospodarkę Rosyjską uderzają sankcje eksportowe nałożone na rosyjski eksport. Zaczęły funkcjonować jeszcze w czerwcu, ale konsekwencje widać w III kwartale. Zakaz eksportu do Europy metali, w lipcu drewna, cementu, towarów luksusowych, a w sierpniu zakaz eksportu węgla. To są te elementy, których rzeczywiście teraz widzimy konsekwencje dla tych sektorów. No i we wrześniu mobilizacja, co z kolei wpłynęło i na społeczeństwo, które i tak nie jest chętne do zakupów i widać spadek popytu, ale też i biznes zauważył, że sytuacja jest mocno niepewna. Zwłaszcza sytuacja geopolityczna, bo mobilizacja wiązała się oczywiście z dalszą eskalacją, a co z perspektywy biznesu oznacza dalsze sankcje, więc to duża niewiadoma” – wyjaśnia w analizie dot. stanu rosyjskiej gospodarki Iwona Wiśniewska, ekspertka Ośrodka Studiów Wschodnich.

Nie ma się co dziwić, że Kreml próbuje odzyskać utracone źródła dochodów i zablokowane rynki. Skoro nie ma na to szans w sferze dyplomatycznej i geopolitycznej, pozostaje próba wywołania rzekomo oddolnych protestów społecznych i wykorzystanie mechanizmów dezinformacji do przywrócenia utraconego w wyniku sankcji i tarcz antyputinowskich status quo.

Jak widać, taka taktyka niestety także w Polsce trafia na podatny grunt. Sopocka pracownia badawcza PBS na zlecenie Multiconsult Polska na potrzeby raportu „Transformacja energetyczna – szanse i wyzwania w kontekście rezygnacji z surowców rosyjskich”, zapytała Polaków o ceny paliw, jakie byliby w stanie zaakceptować w zamian za uniezależnienie się od surowców rosyjskich. Jedna trzecia ankietowanych (34 proc.) przyznała, że obecne ceny paliw już są zbyt wysokie, w związku z czym powinniśmy wrócić do importu surowca ze Wschodu. Niemal tyle samo osób (32 proc.) wskazało, że zaakceptowałoby cenę 10 zł za litr paliwa, w zamian za niezależność od importu z Rosji. Jednocześnie, nieco ponad jedna czwarta (27 proc.) nie była w stanie udzielić odpowiedzi na tak postawione pytanie. Tylko 6 proc. ankietowanych byłoby natomiast skłonnych zaakceptować przy dystrybutorze cenę wyższą niż 10 zł za litr – wynika z badania.

Badanie przeprowadzono w dniach 9-10 listopada 2022 r. na reprezentatywnej próbie 1005 dorosłych internautów.

Tymczasem analiza Polskiego Instytutu Ekonomicznego przedstawia kwestię wzrostu cen energii w zupełnie innym, świetle. Wystarczy tylko rzut oka na dane statystyczne, żeby dostrzec, że Węgry, Rumunia i Polska zanotowały najniższy w UE wzrost cen energii i gazu od stycznia do października br. wobec tego samego okresu 2021 r.

Średnia wysokość ceny za energię elektryczną w Unii Europejskiej od stycznia do października 2022 r. względem analogicznego okresu 2021 r. wzrosła o 45 proc., a gazu o ponad 90 proc. – wskazał w środowej analizie Polski Instytut Ekonomiczny (PIE).

Kraje wspólnoty na ograniczanie skutków wysokich cen energii dla gospodarstw domowych przeznaczyły 573 mld euro, z czego najwięcej Niemcy 264 mld euro, czyli 7,4 proc. krajowego PKB. Eksperci PIE zwrócili uwagę, że wielkość pomocy nie zawsze przekładała się jednolicie na skuteczność pakietów.

Pomimo rekordowych środków przeznaczonych w Niemczech, ceny energii elektrycznej wzrosły o prawie 40 proc., a gazu o 195 proc. Tymczasem wPolsce ceny były nieznacznie wyższe niż rok wcześniej, „pomimo relatywnie niedrogiej pomocy rządowej wynoszącej 12,4 mld euro, czyli ok. 2,2 proc. PKB”.

Przytoczone przeze mnie przykłady dobitnie pokazują kontrast pomiędzy tym, w jaki sposób informację o inflacji i wzroście cen energii do swoich celów wykorzystuje prokremlowska propaganda, a jaki jest stan faktyczny. Otwarte pozostaje pytanie, która wersja trafia na bardziej podatny grunt. W ten sposób dochodzimy do sedna problemu – a zatem do roli mediów.

Rola mediów w machinie dezinformacji

Z perspektywy ostatnich miesięcy dziś wydaje się szczególnie istotne, aby dziennikarze i media powrócili do podstawowych zasad tworzenia informacji. Stara szkoła mówi – informacje podajemy na podstawie dwóch (a najlepiej trzech), niezależnych od siebie, wiarygodnych źródeł. Czyli informację od pana X potwierdza nam pani Y, a także instytucja Z. Przy czym nie może być tak, że pani Y jest na przykład żoną pana X, albo pan X jest szefem firmy Z. dochodziłoby wówczas do groźnego przypadku legitymizacji pozyskanych informacji i pozbawienia ich niezależności.

Oczywiście w czasach „fast news”, gdy na podanie informacji dziennikarz ma co najwyżej kilka minut, zanim uprzedzi go konkurencja trzymanie się fundamentalnych zasad weryfikowania informacji jest trudne. Niejednokrotnie zdarza się tak, że dana redakcja, czy dziennikarz otrzymuje ważnego newsa, ale ma potwierdzenie tylko z jednego źródła. Czasem są to informacje o niezwykle dużej wadze społecznej – dotyczą np. wojny, zagrożenia, czy innych kwestii istotnych dla ludzi. Właśnie wtedy dziennikarz staje przed największym dylematem: podanie dalej niepotwierdzonej informacji kontra dziennikarska rzetelność.

Oczywiście można obie te wartości pogodzić. Uczy się tego w szkołach dziennikarskich. W uzasadnionych przypadkach można na przykład podać informację na zasadzie: „Dowiedzieliśmy się o wybuchu wojny. Jest to informacja na ten moment niepotwierdzona, doniesienia pochodzą tylko z jednego źródła. Podajemy ją z uwagi na jej wagę. Staramy się o potwierdzenie tej wiadomości”. Informacja podana w taki sposób, z zastrzeżeniem, że pochodzi tylko z jednego, niepotwierdzonego źródła, to sygnał dla widza, słuchacza lub czytelnika, że dzieje się coś ważnego i wkrótce należy oczekiwać aktualizacji tematu. Dziennikarz zachowuje się wówczas rzetelnie, bo wyraźnie mówi odbiorcy, że news nie jest jeszcze do końca pewny, ale prawdopodobny. Gorzej, gdy media podają bezrefleksyjnie jako pewnik coś, co nie jest pewne, albo jest wręcz fake newsem, a ostatnio jest to spory problem. Bo najskuteczniejszy fake news to nie fałszywa informacja. Najgroźniejsze są takie kampanie dezinformacyjne, które w części, bądź całości są prawdziwe, ale podawane są w „odpowiednim” dla manipulatora kontekście. I to właśnie przez kontekst informacja staje się kłamliwa i wprowadzająca w błąd. Na przykład „Ukrainiec spowodował wypadek drogowy” – oczywiście biorąc pod uwagę statystykę i rachunek prawdopodobieństwa może być to prawda. Jednak ta sama informacja może zostać zmanipulowana i wzbogacona o sugestywną narrację w taki sposób, żeby pasowała do tezy, że „Ukraińcy celowo zabijają na naszych drogach”. I staje się kłamstwem, w dodatku służącym konkretnym celom. W ostatnich tygodniach widzieliśmy (zwłaszcza w mediach społecznościowych) aż nadto przykładów tego typu działań.

Bronić się jest trudno, bo jak ktoś powiedział, „zanim prawda założy buty, kłamstwo obiegnie świat”. Cytat ten przypisuje się różnym osobom – najczęściej Markowi Twainowi, czy nawet Ernestowi Hemingwayowi. Kto naprawdę to powiedział? Warto, zrobić sobie teraz szybki test ze sprawdzania źródeł informacji i odnaleźć rzeczywistego autora tych słów.

Z żalem muszę przyznać, że żyjemy w czasach postprawdy, w których fake newsów całkiem wyeliminować się nie da. Walka z nimi przypomina „Rok 1984” Orwella i kwestię nowomowy oraz dwój-myślenia. „Kto rządzi przeszłością, w tego rękach jest przyszłość; kto rządzi teraźniejszością, w tego rękach jest przeszłość” – czytamy we fragmencie tego dystopijnego dzieła i trudno nie odnieść wrażenia, że właśnie obserwujemy na własne oczy opisaną tam rzeczywistość.

O ile całkowita eliminacja fake newsów z przestrzeni publicznej to czysta utopia, o tyle można, a nawet trzeba zminimalizować ich szkodliwość. Szczególnie uodpornić muszą się media i rządzący. Bo faktycznie ostatnie wypuszczone w mediach fałszywe informacje mogą być balonem próbnym, przed czymś większym. Rząd, media oraz instytucje odpowiedzialne za bezpieczeństwo informacji powinny doprowadzić do sytuacji, w której z tego balonu zejdzie powietrze.

W tym miejscu warto postawić sobie pytanie o same fałszywe informacje oraz to, kto na nich korzysta. To ostatni moment na uzmysłowienie sobie, że zagrożenie jest realne. Jednak praktyka pokazuje, że Polak chyba nie taki mądry po szkodzie, bo coraz rzadziej wyciągamy konsekwencje z pewnych przykrych wydarzeń i incydentów.

Odpowiednie poprowadzenie kampanii dezinformacyjnej prowadzi w konsekwencji do wywołania zbiorowej histerii. Przypomnę, że taka zbiorowa histeria już miała miejsce w pierwszych tygodniach pandemii COVID-19, gdy ludzie masowo zaczęli wypłacać gotówkę z bankomatów. Bo poszedł fake news, że gotówki zabraknie. I zabrakło. Ale niekoniecznie dlatego, że banki, czy rząd mieli taki „szatański plan”. Stało się tak dlatego, że ludzie masowo, ze strachu ją wypłacili, a obsługa bankomatów nie była w stanie na czas ich zapełnić.

Fake newsy mogą mieć ogromne znaczenie w gospodarce, gdzie na przykład info o tym, że spółka giełdowa X może przejmie firmę Y a spółka Z zbankrutuje, może doprowadzić do rozmaitych ruchów na rynku akcji. Czasem wielomiliardowych zysków i strat. I tu akurat Komisja Nadzoru Finansowego reaguje, gdy jest możliwość, że doszło do kontrolowanego przecieku, świadomego działania. Są poważne kary.

O ile w świecie biznesu istnieją konkretne mechanizmy obronne i instytucje, które mają nas chronić, o tyle w przestrzeni medialnej jesteśmy jak na jednym wielkim polu minowym. Często powtarzam, że wszyscy jesteśmy cyberżołnierzami i to my jesteśmy na pierwszej linii frontu. Ostatnie wydarzenia tylko to potwierdzają. Skoro zatem jesteśmy na froncie walki z dezinformacją musimy się odpowiednio uzbroić. Kluczowa jest zasada ograniczonego zaufania ze strony odbiorców, to po pierwsze. Korzystanie nie tylko z jednej gazety, czy portalu, ale dywersyfikowanie informacji. Unikanie za wszelką cenę zamknięcia w bańce informacyjnej. Bo nawet najbardziej prestiżowe pismo, telewizja czy stacja radiowa mogą nie z własnej winy powielić fake newsa. Więc dobrze, żeby odbiorcy mieli wyrobiony krytycyzm. Z drugiej strony szczególnie dziś istotne jest, aby dziennikarze i media powrócili do podstawowych zasad tworzenia informacji.

Przypomnę raz jeszcze fundamentalną zasadę, którą powinien stosować każdy dziennikarz – informacje podajemy na podstawie dwóch (a najlepiej trzech), niezależnych od siebie, wiarygodnych źródeł. Muszą być to źródła całkowicie od siebie niezależne i co najważniejsze nie powielające (uwiarygadniające) nawzajem podawanych przez siebie informacji.

Pora otworzyć oczy

Pandemia koronawirusa była dla wszystkich wielkim szokiem. Podobnie jest z sytuacją za naszą wschodnią granicą, o której doskonale wiemy, jaka jest. Oczywiście te reakcje po pewnym czasie powszedniały. Tak bardzo często dzieje się w mediach. Dziś newsy o koronawirusie nie wzbudzają już takiego zainteresowania jak na początku pandemii. Informacje z Ukrainy przez pierwsze tygodnie, nawet miesiące dominowały w mediach. Potem pojawiały się już tylko najważniejsze newsy. Tak było dnia, gdy po upadku rakiety na terytorium naszego kraju nagle znów ludzie przeżyli szok, że ta wojna jednak ich też dotyczy.

W sytuacjach, z jakimi mamy do czynienia od kilku lat reakcja społeczna zawsze będzie odbiegająca od standardowych norm.

Klasyczny mechanizm wygląda w ten sposób, że jest w pierwszych dniach i tygodniach szok, wtedy jest on świetną pożywką dla fake newsów i twórców kampanii dezinformacyjnych. Rożnej maści trolle albo podkręcają panikę, albo mobilizują z drugiej strony grupy negacjonistów. Czyli w przypadku koronawirusa wyglądało to tak, że były zarówno fake newsy szerzące strach, mówiące na przykład o zamknięciu całych miast z uwagi na pandemię. Była szerzona dezinformacja, jakoby w bankomatach miało zabraknąć gotówki. Z drugiej strony rozpuszczano informacje, że na ulice wyjdzie wojsko i policja. Co znamienne informacje te przekazywano zarówno w mediach społecznościowych jak i w sposób tradycyjny tzw. „pocztą pantoflową” w formie plotek. Każdy znał kogoś, kto znał kogoś, kto pracuje w takim czy innym resorcie i rzekomo potwierdza autentyczność tych doniesień. Potem oczywiście zalał nas szereg teorii spiskowych. Narasta napięcie, obniżają się nastroje społeczne. Obserwujemy coraz częściej przykłady zbiorowej histerii…

Po jakimś czasie następuje zmiana, funkcjonuje się już względnie normalne. Tak stało się w przypadku pandemii, jak i w przypadku wojny na Ukrainie.

Jako społeczeństwo oswoiliśmy się już z tym, że za naszą granicą toczy się wojna. A zaczęliśmy też odbierać ten konflikt z ukraińskiej perspektywy. Wiele osób zaczęło postrzegać to w ten sposób, że wojna została już praktycznie wygrana, że Rosja mimo zbrodni i nagłaśnianych w mediach przypadków bestialstwa, jest już praktycznie w odwrocie. W ostatnich tygodniach do świadomości docierały albo wiadomości o jakichś odbitych miejscowościach i ewentualnie o odkrytych masowych grobach ofiar rosyjskich zbrodni, albo o kolejnych sukcesach ukraińskiej armii w walce z „drugą armią świata”.

Wielu Polaków zaczęło odbierać to w ten sposób, że uwierzyli, iż wojna jest już na pewno wygrana, że życie Ukraińców wróciło do normy, a Polsce nic nie grozi. Wprawdzie w mediach mówiło się, że konieczne jest dozbrojenie armii, że życie w Ukrainie dalekie jest od normalności, ale raczej królowało zadowolenie z sukcesów ukraińskiej armii. Rakieta w Przewodowie zaburzyła ten spokój. To jest bardzo znamienne. To zdarzenie wywróciło naszą codzienność. Temat wojny znów zaczął nas dotyczyć. I to wydarzenie zostało też wykorzystywane do kampanii dezinformacyjnych i siania niepewności w całym społeczeństwie.

Już w pierwszych godzinach ujawnili się naczelni propagandyści Kremla. Pojawiła się wersja oskarżająca Ukrainę i kilka wersji równoległych. Oczywiście nie byłoby tej tragedii, gdyby Rosja nie zaatakowała Ukrainy 24 lutego. Nie byłoby tej sytuacji, gdyby Rosja nie przeprowadziła najbardziej zmasowanego ataku od początku inwazji. Tylko w ten sposób, prostym komunikatem, przypomnieniem faktów, można się przed tym zalewem fake newsów bronić. Kto zaczął wojnę? Kto dokonał zbrodni na ludności cywilnej? Kto prowadził energetyczny szantaż wymierzony w całą Europę? Komu zależy na wywołaniu paniki w Polsce? Kto skorzysta na antagonizowaniu stosunków Polski z Ukrainą? Odpowiedzialność jest po jednej stronie.

Mamy wojnę… Wojnę na informacje i kłamstwa, a przeciwnik jest dwa kroki przed nami. Nie dajmy się bardziej wyprzedzić i przyspieszmy kroku. Wystarczy tylko włączyć zdrowy rozsądek i weryfikować źródła informacji.

dr Piotr Łuczuk

Medioznawca, ekspert ds. cyberbezpieczeństwa. Redaktor naczelny serwisu FilaryBiznesu.pl. Adiunkt w Instytucie Edukacji Medialnej i Dziennikarstwa Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie. Ekspert Instytutu Staszica. Autor pierwszej w Polsce książki o cyberwojnie: „Cyberwojna. Wojna bez amunicji?”.