Cena paliwa na stacji, która przekroczyła 6 zł za litr, stała się istotnym tematem rozmów Polaków oraz jednym motorów napędzających inflację. Co prawda, wbrew temu, co można by sądzić, cena ta nie jest jakąś apokalipsą dla gospodarki i domowych budżetów, bowiem w latach 2009-2013 cena paliwa oscylowała tej psychologicznej bariery (wtedy problemem była cena ropy dochodząca do 140 USD za baryłkę) przy nieporównanie niższej sile nabywczej. Niemniej jednak obecnie relatywnie droga ropa i drogie produkty ropopochodne szokują. Na zdrowy rozum to nie miało prawa się zdarzyć…
Koniec pewnego złudzenia
Epoka taniej ropy rozpoczęła się w 2014 roku kiedy administracja Baracka Obamy postanowiła dopuścić Iran na światowe rynki, a dodatkowo sytuacja na Bliskim Wschodnie na tyle się ustabilizowała, że szerokim strumieniem płynęła także ropa iracka. Najważniejsza jednak zmiana zaszła w USA: rewolucja łupkowa sprawiła, że Stany z największego importera ropy i gazu stały się tych surowców eksporterem, agresywnie zdobywając rynek tak dla rop,y jak i LNG. Dodatkowo kończył się kryzys zapoczątkowany w 2008 r., a na horyzoncie pojawiła się polityka klimatyczna, dekarbonizacja. Wydawało się, że oscylująca pomiędzy 30 a 40 USD za baryłkę ropa zapewni nam niskie ceny paliw w detalu: w Polsce w latach 2014-15 benzyna kosztowała 4,7 – 4,8 złotego, żeby dopiero w 2018 r. przekroczyć próg 5 zł.
Wydawało się – nie bez podstaw – że tak już zostanie. W poglądzie tym mogły utwierdzać pierwsze dni stycznia 2020 r., kiedy to w amerykańskim ataku rakietowym zginął jeden z irańskich dostojników. Zapowiedziom srogiej zemsty teoretycznie powinien towarzyszyć rajd ceny ropy na rynkach, tymczasem wzrosła ona przejściowo o 3%, po czym wróciła do stanu sprzed wydarzeń. Wydawało się, iż epoka ropy, surowca wrażliwego na pozaekonomiczne, w tym polityczne czy naturalne wydarzenia bezpowrotnie minęła. Mało tego, o ropie jako surowcu „schodzącym” mówili sami szefowie naftowych gigantów, szykujący je do energetycznej transformacji kierunku czystej energii.
I znowu wydawało się, że globalna pandemia ropę tylko dobije. W marcu i kwietniu 2020 r., kiedy w zasadzie zamarł ruch lotniczy i morski, a lockdowny i praca zdalna zmniejszały mobilność indywidualną oraz komunikację miejską, cena ropy sięgnęła dna. W pewnym momencie jej cena w kontraktach wynosiła -3 USD, tzn. producenci byli gotowi dopłacić, żeby tylko ktoś ją odebrał. W normalnych warunkach realnie kosztowała 14 USD, a więc najniżej od dwu dekad. Także krajowi producenci odczuwali skutki dramatycznego zatrzymania gospodarki i życia społecznego: sam Orlen informował o oferowaniu paliw na stacjach w zasadzie bez marży, co z jednej strony miało ratować gospodarkę polską przed recesją i pomagać w walce z pandemią poprzez obniżenie cen transportu, zaś z drugiej wspierać popyt krajowy na paliwa. Wtedy na stacjach zobaczyliśmy od lat niewidziane ceny poniżej 4 zł.
Sielanka skończyła się dokładnie 7 kwietnia 2020 r., kiedy ropa rozpoczęła swój rajd z 14 USD aby dojść do 85 USD w październiku br. Rakietowe przyspieszenie cen nastąpiło z kolei w grudniu ubiegłego roku, dokładnie w dniu, w którym ogłoszono, iż szczepionka na koronawirusa jest gotowa i wkrótce znajdzie się w sprzedaży. Światowa gospodarka zdyskontowała wtedy wszystkie optymistyczne sygnały zdrowotne i ekonomiczne, zakładając, że szczepionki zlikwidują problem pandemii i globalny rynek będzie się rozwijać w sposób niezakłócony. W efekcie skokowo wzrósł popyt na wszelkie surowce energetyczne w odbijających po pandemii Chinach, a jednocześnie państwa OPEC w sytuacji lecących w dół cen wreszcie uzgodniły cięcia w produkcji i w sytuacji wzrostu popytu oraz cen wcale nie są skłonne do jej zwiększania. Przeciwnie, chcą utrzymywać poziom cen na wysokim pułapie.
Im gorzej, tym lepiej (dla konsumenta)
W efekcie znaleźliśmy się w paradoksalnej sytuacji: złe wiadomości o nowych wariantach COVID-19 okazują się być dobrą informacją dla konsumentów, bowiem wówczas cena ropy gwałtownie spada, zaś im z pandemią lepiej, tym bardziej dramatyczna staje się sytuacja na rynku paliw i energii. W szczycie energetycznej i cenowej paniki na rynkach surowcowych informacja o nowym wariancie wirusa, Omikron, zbiła notowania o 10 USD za baryłkę w perspektywie kolejnych zamknięć, lockdownów i paraliżu gospodarki światowej. Do tego ograniczenie dostaw gazu z Rosji, co spowodowało zastępowanie go gdzie się tylko da ropą, właśnie dopełniło obrazu ziszczenia się wszystkich czynników ryzyka.
Warto odnieść się do jednej prognozy – Morgan Stanley zapowiedział wzrost cen ropy da poziomu 150 USD za baryłkę. Traktowałbym ją bardzo sceptycznie. Schyłek ropy wydaje się przesądzony nawet nie tyle z powodów gospodarczych, co regulacyjnych – Zielony Ład, neutralność klimatyczna UE do 2050 r. (i w dalszych horyzontach deklarowana również przez inne kraje), wreszcie zapowiedz podpisania w czasie COP26 m.in. przez Polskę zakazu sprzedaży pojazdów spalinowych sprawia, że zapotrzebowanie musi maleć. Oczywiście producenci ropy mają diabelską alternatywę: z jednej strony niecałe 15 lat na wyciśnięcie z tego rynku wszystkiego, co się da, z drugiej – w sytuacji, kiedy udział pojazdów elektrycznych rośnie o kilkaset procent rocznie (w Polsce o 200%!) każda złotówka więcej na litrze czyni bardziej ekonomicznym pojazd elektryczny. Tak więc zbyt silne przyspieszanie przez karpie Bożego Narodzenia może być bardzo ryzykowne.
dr Dawid Piekarz
Wiceprezes Instytutu Staszica