Fundusz Patriotyczny – tak, ale lokalnie

Browse By

Zapowiedziany na ostatniej prostej kampanii wyborczej przez premiera Fundusz Patriotyczny nie jest złym pomysłem. Stowarzyszenia i fundacje powinny liczyć na wsparcie – ale niekoniecznie rekonstruktorzy i ci, którzy wolą widowiska od ciszy archiwów.

Zapowiedź Mateusza Morawieckiego miała oczywisty kontekst wyborczy, co nie znaczy, że z góry trzeba ją uznać za niewartą analizy. Hasło „wspieranie inicjatyw patriotycznych” w obecnej sytuacji, czyli walki PiS-u z antyPiS-em, wywołuje łatwe do przewidzenia reakcje. Jedni z automatu uznają taką koncepcję za hucpę i marnowanie pieniędzy, inni równie automatycznie czują się w obowiązku jej bronić. I jedni, i drudzy racji nie mają, bowiem to, czy ewentualny Fundusz okaże się przedsięwzięciem wartościowym, zależy od szczegółów jego działania. Losy PFN, która miała być machiną budowania pozytywnego wizerunku Polski na świecie, a stała się machiną napędzającą żarty z lewej i prawej strony, powinny być przestrogą.

Pomysł, by nowy fundusz finansował grupy rekonstrukcyjne i twórców historycznych widowisk, uważam za chybiony. Owszem, część widowisk tego rodzaju spełnia bardzo pożyteczną rolę edukacyjną, zachęca młodych do zainteresowania się ojczystą historią – ale czy to wystarczy, by tworzyć wyjątkową ścieżkę finansowania takich projektów? Nie. Pomijam fakt, że niektóre takie przedsięwzięcia są kuriozalne, jak np. zorganizowana kilka lat temu „rekonstrukcja” rzezi Woli. Rekonstrukcje historyczne to jedno z narzędzi szeroko pojętej edukacji, a nie jej esencja. Sto dwudziesta rekonstrukcja walk Żołnierzy Wyklętych nie zrewolucjonizuje świadomości młodych ludzi.

Znacznie bardziej celowe byłoby zejście z poziomu wydarzeń, które zmieniły dzieje Polski (o ile faktycznie je zmieniły) na poziom niedostrzegany z politycznych gabinetów. Na poziom lokalny. Nie będę się spierał: owszem, edukacja historyczna polega na uświadamianiu młodym ludziom, że Polacy nie byli pomagierami Niemców w dziele Zagłady, że dzięki narodowemu wysiłkowi udało się w 1920 roku ocalić byt państwa polskiego, że po 1945 nie złożono broni. Tylko skuteczność tej edukacji zależy od tego, czy historia będzie opowiadana ciekawie i w sposób bliski słuchającemu. Bliski – czyli pokazujący ją w kontekście jego wspólnoty. Czy – z punktu widzenia odbiorcy z małej gminy np. na Lubelszczyźnie – skuteczniejszą formą edukacji będzie wykład o Irenie Sendler, czy pokazanie, że w najbliższej okolicy żyli Polacy ratujący Żydów? A może zachęcenie, by podobne historie samemu odkrywać i upamiętniać?

Na poziomie lokalnym, w gminach i powiatach, działają pasjonaci historii. Zrzeszeni w stowarzyszeniach, rzadziej prowadzący fundacje, czasami po prostu współpracujący bez formalnych ram organizacyjnych. To osoby, które uparcie wydobywają z zapomnienia fragmenty lokalnej historii, ślęczą w archiwach, docierają do żyjących jeszcze świadków historii. Bardzo często nie tylko finansują to z własnych pieniędzy, ale nawet nie wiedzą, jak o ewentualne dofinansowanie poprosić. Dzięki mrówczej pracy wielu tych ludzi, historyków z wykształcenia bądź historyków amatorów, udaje się ocalić od zapomnienia sprawy ważne nie tylko w wymiarze lokalnym.

Jeśli w jakimś obszarze Fundusz Patriotyczny mógłby okazać się wsparciem faktycznie cennym, to właśnie w przypadku tego rodzaju inicjatyw. Mniej widowiskowych, mniej kosztownych, na pewno trudniejszych do politycznego spożytkowania, ale bez wątpienia potrzebnych i wartościowych. Patriotyzmu nie można „załatwić” wywieszaniem flagi w narodowe święto, bo opiera się on na pamięci o historii i tradycji. Począwszy od lokalnej.

Marcin Rosołowski

Rada Fundacji Instytut Staszica