Druga kadencja rządów Zjednoczonej Prawicy nie zapowiada się wcale spokojniej, jeśli chodzi o sądownictwo. Obie strony sporu nie mają pomysłu, jak wyjść z klinczu, a coraz więcej Polaków negatywnie ocenia zarówno reformę wymiaru sprawiedliwości, jak i działanie sądów. To wszystko tworzy znakomitą okazję do rozgrywania całej sytuacji przez nieprzychylnych Polsce unijnych decydentów. Czy jest pole do porozumienia i czy w ogóle komukolwiek na takim porozumieniu zależy?
Okopani na swoich pozycjach
Polacy negatywnie oceniają wymiar sprawiedliwości i próba tłumaczenia tego stanu rzeczy negatywną kampanią obozu PiS jest po prostu śmieszna. To nie PiS taśmowo uchyla decyzje Komisji Weryfikacyjnej i oddaje nieruchomości z powrotem w ręce reprywatyzacyjnych aferzystów. To nie PiS wydał uniewinniający, wręcz lizusowski wyrok w sprawie medialnego celebryty, który prowadził bez prawa jazdy i potrącił starszą kobietę na przejściu dla pieszych. Nie ludzie Jarosława Kaczyńskiego uznali, że zwrócenie się przez chuligana do policjanta „zamknij ryj” nie jest czynem nagannym. Część środowiska sędziowskiego – ta część głośno protestująca w obronie „wolnych sądów” – oczekuje od obywateli, by ich grupę traktować z większą rewerencją, niż gorliwie wierzący katolik traktuje papieża i biskupów. Dogmat o nieomylności w sprawach wiary obejmuje wszak tylko biskupa Rzymu, a dogmat o nieomylności i zakazie oceny sędziów obejmuje każdego z funkcjonariuszy wymiaru sprawiedliwości, od sędziego sądu rejonowego począwszy.
Słowem, sędziowie, utyskujący na prześladowania, nie robią nic, by zmienić obraz środowiska butnego, aroganckiego, traktującego obywateli jak nędznych profanów. Są we własnym mniemaniu kapłanami religii, które zasady można dowolnie naginać i interpretować – o ile czynią to uprawnieni kapłani.
Przenieśmy wzrok na drugą stronę: jaki jest bilans działań, określanych mianem reformy sądownictwa? Bilans z punktu widzenia interesanta sądów jest żaden, jeśli nie ujemny. Obywatela obchodzi nie tyle to, czy rozpatrujący sprawę sędzia robi sobie selfie w koszulce z napisem „Konstytucja”, ale to, czy sprawa zostanie rozpatrzona szybko i sprawiedliwie. Czas rozpatrywania spraw wydłużył się, poza tym pojawiła się nowa Wuderwaffe w postaci pytań prejudycjalnych, kwestionowania prawomocności powołań sędziów itp. To bardzo dogodne narzędzie do blokowania i przedłużania rozpatrywanych spraw. Kolejna sprawa to nikłe poparcie dla zmian w samym środowisku, zaś słynna sprawa z hejtem w sieci pokazała, ze podział na dobrych sędziów chcących zmian i złych, będących ich przeciwnikami, można włożyć między bajki.
Kompromis? Mrzonka!
Podsumujmy krótko, jak wygląda krajobraz w ogniu bitwy o sądy. Kluczowe rozwiązania zawetował prezydent, z części rząd musiał się wycofać, a Trybunał Sprawiedliwości UE (nawiasem mówiąc, tak spolityzowany, że w Polsce nikomu się o tym nie śniło) wydał chytry wyrok, który nie kończy sporu, a wręcz przeciwnie, mocno go podsyca. Sędziowie wedle uznania kwestionują legalność konstytucyjnych organów państwa, rzecznik Sądu Najwyższego odmawia Trybunałowi Konstytucyjnemu prawa do wypowiadania się w kwestii zgodności norm unijnych z polską ustawą zasadniczą, a rząd i resort sprawiedliwości uspokajają, że właściwie nic się nie stało. Nie ma chyba osoby, która umie rozeznać się w tym chaosie.
Przewodniczący „Iustitii” sędzia Krystian Markiewicz zadeklarował publicznie gotowość do rozmów o rozwiązaniu problemu. Bo problem jest i będzie się pogłębiał. A jego skutki muszą odczuć obywatele. Jedni będą winili sędziów, inni władzę, finalnie jednak spadnie ich zaufanie do państwa. Deklaracja Markiewicza powinna budzić uznanie – gdyby kryła za sobą konkretną treść. A, moim zdaniem celowo, takiej treści nie kryje.
Żeby usiąść do rozmów, trzeba określić minimalne pole kompromisu. Coś, od czego można będzie zacząć. Tu takiego pola nie widać. Dla przeciwników zmian minimum to uznanie nielegalności Krajowej Rady Sądownictwa i Izby Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego. Dla strony rządowej to uznanie status quo, czyli rezygnacja z kwestionowania legalności i konstytucyjności już dokonanych zmian. O czym więc tu dyskutować?
Gdzie dwóch się bije, tam obcy korzysta
Jedyną nadzieją pozostaje grupa sędziów, którzy – w miarę radykalizacji obu stron konfliktu – z równym sceptycyzmem ocenia polityczne działania obrońców „wolnych sądów” jak i nieudaną próbę zmian w sądownictwie. Podkreślę raz jeszcze: wszelkie mówienie o kompromisie, przez którąkolwiek ze stron, nie może być niczym innym, jak tylko zasłoną dymną. Jedyne wyjście to opcja zero – wypracowanie nowych rozwiązań przez osoby nieuwikłane po żadnej ze stron i poddanie ich pod dyskusję. Oczywiście, na taką dyskusję muszą wyrazić zgodę i decydenci, i ich oponenci. Trzeba postawić też pytanie, czy jest szansa na powstanie odpowiednio szerokiej grupy, złożonej z prawników o dużym prestiżu i cieszących się opinią apolitycznych, która to grupa będzie w stanie przedstawić rozwiązania. Jak doświadczenie uczy, łatwiej o trzy zdania wśród dwóch osób, niż o porozumienie w podstawowych kwestiach…
Komisji Europejskiej i brukselskim grupom nacisku nie zależy na szybkim triumfie przeciwników reform. Świetnym tego przykładem jest wyrok TSUE (tak, tak, niezależnego ciała…), który podsycił spór. Trybunał mógł orzec o niezgodności polskich rozwiązań z unijnym prawem i postawić rząd pod ścianą. Nie uczynił tak, bo w Brukseli mało kto chce zakończenia konfliktu. Im dłużej będzie on trwał, im więcej dostarczy gorszących wrażeń, tym łatwiej będzie ograniczać możliwości lobbowania polskiego rządu na rzecz istotnych spraw. Chociażby tych związanych z energetyką. Kto chętnie usiądzie do sporu z przedstawicielami reżimu, który wedle liberalnych mediów tłamsi sędziowską niezależność?
Argumentów za próbowaniem znalezienia wyjścia z rozpaczliwej sytuacji jest wiele. Czy przeważą nad ambicjami i czy znajdzie się grupka prawdziwie sprawiedliwych, która pokaże wyjście z labiryntu? Na chwilę dzisiejszą nie można na to pytanie odpowiedzieć.
Marcin Rosołowski
Rada Fundacji Instytut Staszica