Mowa nienawiści: dziś i lat temu dwieście

Browse By

Rozprawiający na temat ustawy, która ma ukrócić mowę nienawiści (cokolwiek by to stricte ideologiczne pojęcie miało znaczyć) nie są świadomi, że w tym roku mija dwieście lat od chwili, gdy inicjatywę walki z psuciem obyczajów i mową nienawiści podjęły władze Królestwa Polskiego. Czyżby dwa wieki po sprawie „Gazety Codziennej Narodowej i Obcej” historia miała się powtórzyć – jako groźna farsa?

Dziennikarze kontra władza

Konstytucja Królestwa Polskiego, nadana przez Aleksandra I, była prawdziwie liberalna. W państwie nie istniała cenzura prewencyjna, chociaż przewidziano niegroźny wyjątek: wydawcy mogli dobrowolnie oddać przed drukiem tekst do sprawdzenia, czy nie ma w nim niczego niezgodnego z prawem. Po poddaniu publikacji takiej kontroli wydawca i autor mieli gwarancję, że nikt nie będzie ich ścigał sądownie za domniemane naruszenie przepisów.

Jesienią 1818 roku, korzystając z wolności druku, młodzi wydawcy, Bruno Kiciński i Teodor Morawski, założyli pierwsze w Królestwie Polskim pismo codziennie – „Gazetę Codzienną Narodową i Obcą”, nawiązującą tytułem do organu reformatorów z czasów Sejmu Czteroletniego. Dziennik Kicińskiego i Morawskiego obficie czerpał z liberalnej prasy francuskiej i angielskiej i nie krył politycznych sympatii. Szybko zyskał pokaźną liczę prenumeratorów i równie szybko zaskarbił sobie wrogów w kręgach zbliżonych do namiestnika Zajączka. Co gorsza, „Gazeta” spędzała sen z powiek samemu wielkiemu księciu Konstantemu.

Miarka przebrała się w maju 1819 roku. Wtedy to Warszawa żyła teatralnym skandalem. Otóż jedna z francuskich aktorek, ulubienica Konstantego, ośmieliła się wyjść na scenę, jak to ujął Niemcewicz, „z karmelkiem w gębie”. Wściekła za taką zniewagę publiczność po prostu ją wygwizdała czy też wybuczała. W odwecie władza policyjna zakazała pod groźbą kar urządzania podobnych manifestacji podczas przedstawień. W trosce o zachowanie dobrych obyczajów i powściągnięcie złych emocji, rzecz jasna.

„Gazeta Codzienna” rozpoczęła z miejsca kampanię przeciwko zakazowi. Redaktorzy wydrukowali krytyczny artykuł pt. „O nadużyciach policji w państwie konstytucyjnym”, potem kilka listów i opinii solidaryzujących się z redakcyjnym stanowiskiem. Władze, zaniepokojone krucjatą przeciwko przepisowi, który miał chronić dobre obyczaje, uznały za stosowane powściągnąć nienawistne i bezrozumne publikacje dziennika. Lekce sobie ważąc konstytucyjną gwarancję wolności druku, wprowadziły cenzurę prewencyjną dla gazet i czasopism. Drukarnia „Gazety” została opieczętowana przez policję, a wydawcy zmuszeni do zawieszenia wydawnictwa. Wkrótce cenzurę rozciągnięto na wszystkie wydawnictwa, a Kiciński i Morawski, po próbach wydawania następnych liberalnych gazet, musieli dać za wygraną. Kiciński założył w końcu zupełnie apolityczny „Kurier Warszawski”, po kilku miesiącach gazetę sprzedał i osiadł w swoim majątku w podwarszawskim Grochowie.

Koło historii

Warto wspomnieć, że władze Królestwa oficjalnie twierdziły, iż nie ma sprzeczności między konstytucyjną wolnością słowa a cenzurą. Bowiem kontrola prewencyjna służyć miała przestrzeganiu prawa i dobrych obyczajów, a nie tamowaniu swobody wypowiedzi. Ba, wolność druku zapisano nawet w Statucie Organicznym, który zastąpił konstytucję Królestwa Polskiego po stłumieniu powstania listopadowego.

Dwa wieki później zdaje się, że historia może zatoczyć koło. Propozycje uchwalenia ustawy o mowie nienawiści wychodzą z tego samego źródła, co krucjata Konstantego przeciwko liberalnemu dziennikarstwu. Gorzkim paradoksem jest, że orędownikami niebezpiecznej ustawy są środowiska, które mienią się być liberalnymi.

Wolność słowa w demokratycznym państwie jest regułą, od której obowiązują nieliczne, enumeratywnie ujęte w ustawach wyjątki. Te wyjątki w żadnym przypadku nie mogą być traktowane rozszerzająco. Kodeks karny to wystarczające narzędzie, by tępić przestępstwa przy wykorzystaniu środków masowego przekazu, a prawo cywilne – by chronić interesy osób fizycznych i prawnych. Nawiasem mówiąc, w dzisiejszej Polsce problemem jest nie tyle złe prawo cywilne, co szafowanie przez sądy zakazami rozpowszechniania publikacji.

Samo pojęcie „mowa nienawiści” należy do tego samego rodzaju, co „dobre obyczaje”, ponadto jest zakorzenione w lewicowej ideologii. Jest pojęciem niejasnym i nie ma szans, by ludzie o różnym światopoglądzie doszli do konsensusu w sprawie określenia, gdzie kończy się krytyka i polemika, a gdzie zaczyna nienawiść wyrażana słowami. Podobnie, jak w kwestii tego, co należy do sfery dobrych obyczajów, a co jest ich wyraźnym złamaniem. A każde ograniczenie konstytucyjnych, fundamentalnych dla demokracji praw wymaga nie tylko dobrego uzasadnienia, lecz i precyzji.

Zagrożenie dla demokratycznych wartości

Wyobraźmy sobie ustawę o walce z nadużywaniem własności prywatnej. Przewidującą karę za takie rozporządzanie swoim majątkiem, które łamie reguły sprawiedliwości społecznej. Urzędnicy, prokuratorzy, sędziowie decydowaliby, co jest złamaniem tych reguł, a co godziwym korzystaniem z mienia. Trudno sobie wyobrazić, prawda? Pachnie na kilometr Orwellem. A jednak liczący się politycy z całą powagą rozprawiają o wdrożeniu przepisów, które mają przewidywać sankcje karne za czyny w zasadzie nieokreślone. Gdzie rzymska zasada nullum crimen, nulla poena sine lege? Gdzie zasada, że lepiej, by niektóre nadużycia pozostały bez kary, niż miałyby ucierpieć obywatelskie wolności.

Wartości bliskie wydawcom „Gazety Codziennej Narodowej i Obcej”, wartości, w imię których rzucili oni rękawicę władzy, dwieście lat później są poważnie zagrożone. I dzisiejsi zwolennicy zwalczania nienawiści w sferze publicznej, i ówcześni apologeci ochrony dobrych obyczajów za pomocą represji, są bliźniaczo do siebie podobni. Troska o kondycję społeczeństwa jest jedynie obłudą, a szczytne słowa skrywają olbrzymi cynizm. Bo chodzi wszak o to, by narzucić tylko jeden język, jeden system wartości, a na niepokornych mieć skuteczny bat.

Miejmy nadzieję, że do tego nie dojdzie, a Polska pozostanie krajem, gdzie wolność słowa jest chroniona, a wyjątki od tego są nieliczne i nie budzą kontrowersji.

Marcin Rosołowski

Rada Fundacji Instytut Staszica