Italianizacja gospodarki, italianizacja polityki

Browse By

Na początku obecnego wieku w polskiej debacie publicznej funkcjonowało przez jakiś czas pojęcie „italianizacji gospodarki”. Znaczyło ono tyle, że rozwój gospodarczy Polski przebiegał dynamicznie i pomyślnie niezależnie od tego, kto rządził i co działo się w polityce. Czyli tak, jak wtedy we Włoszech. Pojęcie to dawno wyszło z użycia, ale przejawy takiego myślenia nadal są obecne.

Widać je w dyskusjach na temat inflacji, a zwłaszcza cen energii w Polsce. Debata na ten temat – o ile można to nazwać ta szlachetną nazwą – krąży zawsze wokół tego, że wystarczy cudowny sposób na odwrócenie tych niekorzystnych zjawisk. Ten cudowny sposób to zmiana całego rządu, wymiana jakichś ministrów, inna polityka podatkowa, odmienne decyzje gospodarcze na poziomie politycznym i spółek Skarbu Państwa itp. itd. W mediach relacje i komentarze dotyczące tych sporów sąsiadują bezpośrednio z doniesieniami na temat trudnej sytuacji gospodarczej innych państw, ze szczególnym uwzględnieniem naszych sąsiadów z Unii. Gdyby ktoś teraz przyleciał do Polski z kosmosu, to mógłby wyciągnąć na podstawie tego obrazu dwa sprzeczne wnioski. Pierwszy to taki, że wszędzie na Ziemi rządzi ta sama klika ludzi, która absolutnie nie chce słuchać żadnej krytyki. Drugi wniosek jest taki, że ci, którzy uczestniczą w ten sposób w debacie, są albo idiotami, którzy nie potrafią zrozumieć otaczającego ich świata, albo uważają, że ich odbiorcy są naiwnymi głupcami. Osobiście uważam, że ten drugi wniosek – przy wszystkich zastrzeżeniach – jest bliższy prawdy. Ale spotkałem też ludzi, którzy są przekonani o słuszności pierwszego wniosku. Konkretnie o tym, że wszędzie rządzi ten sam układ. Że „PiS-PO jedno zło”, albo że wygrana Giorgii Meloni to sukces systemu kierowanego przez panów Sorosa i Schwaba. Tych drugich, czyli wierzących w systemowy spisek, będzie raczej przybywać, bo świat w każdym swym wymiarze zmienia się w galopującym tempie i nie ma absolutnie żadnych szans, aby wszyscy byli w stanie za tym nadążać. Żeby było jasne – niech nikt nie popada w pychę, że on akurat zawsze nadąży za zmianami. Jest bardzo możliwe, że każdy z nas zostanie wypluty na margines życia społecznego z tego powodu, że przestanie być potrzebny w gwałtownie zmieniającej się rzeczywistości.

I dzieje to się w świecie, w którym bardzo dużo mówi się o potrzebie harmonijnego rozwoju gospodarczego w kontekście ekologii i szacunku do przyrody. Z tym postulatem nie ma co polemizować – rzeczywiście jest najlepiej, gdy rozwój odbywa się harmonijnie, człowiek rozsądnie korzysta z dóbr natury, nie ma marnotrawstwa ani bezmyślnego niszczenia. Jednocześnie nie ma takiego postulatu odnośnie człowieka. Zmiany gospodarcze, obyczajowe, prawne i wszystkie inne następują tak szybko, że trudno je nazwać harmonijnymi. W ciągu kilku dekad swojego świadomego życia każdy z nas staje przed koniecznością zaakceptowania i dostosowania się do zmian, na które wcale się nie umawiał. Dotyczy to zjawisk, o których człowiek w swym dzieciństwie i młodości słyszał, że są złe lub naganne, a które teraz prezentowane są jako pożądane. Czyli wychowanie, edukacja, socjalizacja tracą sens. Ktoś powie, że trzeba je zmienić, aby były dostosowane do współczesnego świata. Ale w tym tempie zmian nigdy nie będą dostosowane. Będą się zmieniać co dekadę, ale nigdy nie nadążą. W dziejach gatunku „homo sapiens” to zjawisko całkowicie nowe i zdecydowanie patologiczne. Być może to tłumaczy fakt, dlaczego w erze najwyższego dobrobytu i bezpieczeństwa osobistego jednocześnie mamy tak wiele przypadków zaburzeń osobowości i chorób psychicznych.

Z tego trendu nie da się wypisać ani nie można stanąć z boku. Dotyczy on wszystkiego – od życia rodzinnego, przez gospodarkę po sprawy bezpieczeństwa całych wspólnot. Oczywiście padnie tu argument, że nie da się zawrócić kijem Wisły i zmiany będą i tak następować. Ale jest od razu pytanie o to, ile tych zmian wynikło z przyczyn naturalnych, a ile były generowanych i pobudzanych w sposób sztuczny. Albo przez wielkie korporacje, albo przez świat polityki, albo przez coraz potężniejszy nowy czynnik, czyli sądy najwyższe i konstytucyjne. Okazałoby się, że wiele z nich to wynik woluntaryzmu takichże aktorów, a wiele innych zmian można było powstrzymać odpowiednimi regulacjami prawnymi i wolą polityczną. Podstawowym kryterium tu jest dobro wspólnoty – nawet najwięksi apologeci dominującej dziś w świecie Zachodu ideologii, czyli progresywnego liberalizmu, przyznają, że nasz świat przeżywa ostry kryzys lub wręcz idzie w złą stronę. Oczywiście, ich polscy naśladowcy „śmieszkują” z takich opinii, ale to tylko wyraz intelektualnej bezradności i peryferyjnej perspektywy. Bo chwilę później sami popadają w histeryczne przerażenie wszędzie widząc populizm i „faszyzm”.

A może jest tak, że to czego oni się boją – czyli populizm (bo „faszyzm” jest tylko groteskowym epitetem) – jest jedyną właściwą odpowiedzią na patologie dzisiejszego świata? Populizm to nic innego, jak sytuacja, gdy punktem odniesienia staje się „populus” (albo „demos”, jeśli ktoś woli grekę). Gdy podstawowym celem polityki – w każdym jej wymiarze, także społecznej i gospodarczej – jest zapewnienia bezpieczeństwa i dobrobytu wszystkim członkom takiej wspólnoty. Wbrew ideologom i oszustom zasadniczą wspólnotą organizującą politycznie nas ludzi jest państwo narodowe. Ma ono z pewnością masę wad, ale zdecydowanie mniej niż różne wyimaginowane projekty ponadpaństwowe. I wracając do pojęcia „italianizacji”: przez ostatnie lata Włochy były „reformowane” i „ulepszane” przez różne rządy techniczne. Zbierały one, te rządy, liczne pochwały na arenie międzynarodowej. Ale miały też jedną wadę – Włosi uważali, że nie dbają one o ich bezpieczeństwo i dobrobyt. Za czasów rządów technicznych skończyła się italianizacja włoskiej gospodarki. Te chwalone w Brukseli i Berlinie rządy nie były w stanie obronić narodowej gospodarki ani utrzymać poziomu życia Włochów. Więc teraz wygrały hasła wspólnoty narodowej, rodzinnej, tradycyjnej. W końcu nazwa „Fratelli d’Italia”, zaczerpnięta z narodowego hymnu, musi zobowiązywać.

Piotr Gursztyn

Historyk, dziennikarz, fundator Instytutu Staszica