Rozmowa z prof. Jerzym Bralczykiem, językoznawcą, wiceprzewodniczącym Rady Języka Polskiego.
Panie Profesorze, język debaty publicznej z miesiąca na miesiąc staje się coraz bardziej agresywny i wulgarny. Czy politycy i w ogóle osoby publiczne straciły umiejętność przekazywania treści w sposób dosadny, ale bez posługiwania się wulgaryzmami?
To chyba byłby wniosek zbyt daleko idący. Raczej uważam, że w dążeniu do wyrazistości, do pokazania siebie samego, szuka się coraz to co mocniejszych określeń, no i zmierza się też w stronę wyrażeń, wypowiedzi, które kiedyś były obciążone tabu. Jak wiadomo, naruszania tabu jest bodajże najbardziej dostrzegalne. Kiedyś istniała taka bariera, która mówiła: owszem, może coś być bardzo wyraziste, ale nie powinno przekraczać pewnej miary, bowiem ta wyrazistość może wtedy nie być skuteczna. Wiadomo, że jeżeli chcę zwrócić uwagę, to mogę zachować się w sposób skrajnie niekonwencjonalny. Mogę na przykład – czy to zachowaniem, czy językiem – przekraczać normy i na pewno zostanę wtedy zauważony. Ale uważano, że będzie to przeciwskuteczne. To tak, jak na przykład reklama, która zwraca uwagę swoją oryginalnością, wyrazistością, nie powinna jednak zrażać do produktu – a posługiwanie się tymi nadmiernie charakterystycznymi środkami może do tego prowadzić. I podobnie w życiu publicznym: polityk może wybić się na popularność przez pracę u podstaw, przez załatwianie społecznych spraw, przez dobre reprezentowanie swojego elektoratu, ale też może przebić się do mediów przez zachowanie kontrowersyjne, niekonwencjonalne. No i wielu jest takich polityków, którzy zyskali popularność – dzięki mediom, rzecz jasna – przez to, że zachowali się wyjątkowo oryginalnie. A co jest łatwiejszego, niż agresja? Przy czym wiemy też, że agresja przyciąga uwagę. Przyciąga uwagę też konflikt, a w sytuacji polaryzacji społecznej polaryzacji także ci ludzie, którzy chcą się identyfikować, szukają wyrazicieli swoich emocji. I tak się właśnie dzieje. Tak jest na przykład w grupach kibiców, którzy przecież mogliby wyrażać swoje emocje związane z miłością do klubu delikatnie, a w każdym razie parlamentarnie, wiedzą, że krzyk, nawet wulgarny, przyciągnie bardziej i łatwiej będzie można pociągnąć za sobą innych.
Zachowania populistyczne mają wiele wymiarów. To nie jest tak, że populizm musi być wulgarny, ale istnieje też wulgarność populistyczna – te dwa zjawiska jakoś się łączą.
Jak wspomniał Pan, ta polaryzacja i w polityce, i w życiu społecznym jest bardzo silna, i rzeczywiście powoduje to, że język debaty staje się ostry. Ale czy jest szansa, by ta kultura językowa była większa? Czy uda się do tego wrócić?
Trudno powiedzieć. To nie dotyczy tylko tej szeroko rozumianej przyzwoitości, to dotyczy też określeń, które są jawnie przesadne, są jakimiś hiperbolami. Jeżeli z jednej strony mówi się o zdradzie, o zaprzaństwie, o męczennikach, a z drugiej strony mówi się o tym, że kobiety przeżywają piekło i tortury… W sumie można wyrazić to na wiele sposobów, ale to nie jest tak, że brnięcie w coraz to mocniejsze słowa daje nam językową satysfakcję, bowiem z czasem z tego nie ma już powrotu. Jak się powiedziało „piekło” czy „zdrada” to już nic więcej powiedzieć się nie da. Tymczasem ja bym zawsze wolał zostawić sobie te najmocniejsze słowa, kiedyś się może one jeszcze przydadzą. Tak i z wulgaryzmami często bywa.
Pyta Pan, czy możliwy jest powrót? Niektórzy uważają, że tak, że w świecie pełnym agresji może zwrócić uwagę zachowanie nie tyle nawet koncyliacyjne, co eleganckie. I chciałoby się, żeby tak było, ale do tego potrzeba nie tylko nadawców, którzy by to zobaczyli, lecz też odbiorców. A zwłaszcza potrzebna jest jedna kategoria, której sobie nie uświadamiamy: dobrego obrazu odbiorcy w umyśle nadawcy. Nadawca, na przykład polityk, zachowuje się tak, jak sądzi, że będzie się podobało odbiorcy. Gdyby on wyobraził sobie odbiorcę jako kogoś, kto ma zapotrzebowanie na takt, elegancję, refleksję, a także chęć zgody, to wtedy być może tak by się zachowywał. To nie znaczy, że język prosty zawsze jest zły. Przypominam sobie na przykład Jacka Kuronia, który zachowywał prostotę języka, przy tym także jego emocjonalność, ale przy zachowaniu wszystkich tych cech, które dobrze by było społecznie akceptować.
Skoro jesteśmy przy kulturze języka w Polsce – wydawnictwo BOSZ opublikowało „trójpak” Pana prac: „W drogę!!!”, „Do domu!!!” i „Jeść!!!”. Komu szczególnie by Pan polecił lekturę tych książek, czy mogą one wpłynąć na zmianę naszego publicznego języka?
Zastanawianie się nad słowami, nad ich pochodzeniem, nad frazeologią czasami sprawia, że rzeczy, które nas otaczają, stają się nam bliższe i lepiej się wśród nich czujemy. Nie zawsze tak jest, ale czasem tak. A jeśli chodzi o rzeczy przykre, to czasem ich nazwy mogą nam tę przykrość zmniejszyć, jeśli dojdziemy, skąd te nazwy, jakie mają połączenie, jakie dają przenośnie. W moim przekonaniu (i myślę, że nie tylko w moim) w naszym świecie jesteśmy określeni przez takie sfery. Na przykład sfera dom, mieszkanie – jesteśmy przez to określeni, bo przebywamy w tym domu, teraz bardziej, niż kiedykolwiek indziej. Droga – to jest coś niby przeciwnego mieszkaniu, ale ta sfera drogi jest nam bliska. To nie przypadek, że droga jest taką dobrą metaforą. Często mówi się przecież o drodze życia. To jest także bardzo istotna sfera. Inna sfera to jedzenie. Lubimy jeść, potrafimy jeść i to, co jemy, przez swoje nazwy wydawać się nam może nawet smaczniejsze. Stąd też wybór tych trzech sfer: sfery jedzenia, sfery drogi, sfery domu czy też mieszkania. Słowa, które nazywają nasze potrawy, które nazywają wszystko to, co związane jest z drogą i podróżowaniem, i słowa, które nazywają rzeczy w domu, w mieszkaniu wydają mi się takimi, nad którymi warto się zastanowić.
Dla kogo to jest? Dla ludzi, którzy lubią te rzeczy i dla ludzi, którzy lubią też te słowa, ale chyba nie tylko. Refleksja nad słowami, która mnie towarzyszy od kilkudziesięciu lat, daje mi, jak sądzę, o wiele więcej możliwości pogodzenia się z tym, co jest przeciwko mnie i polubienia tego, co warte jest polubienia.
Jeżeli mówimy o kulturze języka i osobach publicznych, czy te osoby powinny zapoznać się z pewnymi publikacjami, by przekonać się, że nie warto iść w wulgaryzmy, lecz w zupełnie inne formy ekspresji?
Reklama dźwignią handlu – to jedno z porzekadeł, które chętnie sobie przypominamy. I w związku z tym pragnę zareklamować kilka swoich książek. Swoją najnowszą książkę, która w zasadzie była już kiedyś, dawno temu wydana, ale teraz jest znowu wydana przez Wydawnictwo BOSZ (bardzo pięknie, jak to zwykle w tym wydawnictwie), czyli „Porzekadła”. Bardzo Państwu polecam, jest tam kilkaset powiedzeń, które są z nami od bardzo, bardzo dawna i które coś o nas też mówią. Polecam Państwu książkę wydaną przez Prószyńskiego i Agorę jednocześnie, „1000 słów” – zastanawiam się nad wieloma słowami, które czasami mogą nas do refleksji pobudzić. Wreszcie „500 zdań polskich”, które gromadzą najczęściej powtarzane cytaty. To książka wydana przez Agorę, która ma chyba największą popularność. Jest „Zwierzyniec”, który mieści sto kilkadziesiąt nazw zwierząt, niejednokrotnie bardzo zastanawiających.
Bardzo sobie też cenię, że moje książki są ładnie wydawane, czy to przez Agorę, czy zwłaszcza przez Wydawnictwo BOSZ. Rzecz jasna, są i tacy, którzy lubią po prostu studiować słowniki. Dawne słowniki dostarczają nam ogromnie wiele satysfakcji. Mam taki ulubiony słownik biskupa Krasińskiego z końca XIX wieku, „Słownik synonimów polskich”, który w zasadzie jest słownikiem niezwykle osobistym. To jest świetna lektura.
Czytajmy słowniki?
Czytajmy słowniki! Czytajmy różnego rodzaju zbiory i słów, i przysłów, i porzekadeł, i powiedzeń, i związków frazeologicznych. Kontakt z językiem sprawi, że także w świecie, który jest przez ten język nazywany, będzie nam lepiej.
Wspomniał Pan o tym, że swoje książki wydaje Pan m.in. w Wydawnictwie BOSZ. Dlaczego akurat tam?
Jeden ze sloganów reklamowych, które pamiętam, brzmi, że BOSZ wydaje piękne książki. Mało jest rzeczy równie prawdziwych. Książka dla mnie – i myślę, że nie tylko dla mnie – to także piękny przedmiot, na który lubimy patrzeć, który lubimy wziąć do ręki. BOSZ wydaje naprawdę piękne książki, kto wie – chyba najpiękniejsze w Polsce. I papier, i czcionka, i ilustracje, i okładka, wszystko tam spełnia wszelkie wymogi, które esteta mógłby stawiać książce. I co mogłoby sprawić, żeby tę książkę postawił na półce. One u mnie stoją na półce, ale także są zdejmowane z tej półki, bo lubię kontakt z nimi. BOSZ nie specjalizuje się w literaturze tak zwanej pięknej, czyli beletrystyce, ale przyznam, że są to pięknie wydane książki, więc w pewnym sensie literatura piękna.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał Damian Kuraś