Polska debata publiczna przez cały okres naszej obecnej niepodległości to stały proceder łamania reguł przez tych, którzy głoszą, jak ważne jest ich przestrzeganie. To objaw cywilizacyjnej peryferyjności większej części polskich elit. Szczególnie zaś tej części, która uzurpuje sobie prawo pouczania społeczeństwa, co jest europejskie i demokratyczne, a co nie.
Giętkie reguły, względna prawda
Za każdym razem, gdy elity łamią lub naginają reguły odpowiedź zawsze jest ta sama: to nie to samo, gdy gdyby reguły łamali bądź naginali inni. Czyli „to nie tak jak myślisz, kochanie”. Jesteśmy w chwili obecnej świadkami czegoś takiego w przypadku mianowania nowej I Prezes Sądu Najwyższego i związanych z tym prerogatyw prezydenta. Na poczekaniu wymyśla się nową regułę konstytucyjną i milczy się, gdy ktoś przypomina wypływające z tych samych środowisk wcześniejsze komentarze, które są całkowicie sprzeczne z ową ad hoc wymyśloną interpretacją ustawy zasadniczej. Niedawno słyszeliśmy, że wybory prezydenckie w czasach pandemii nie mogą się odbyć, bo jest to śmiertelnie groźne dla całego społeczeństwa. Chwilę później argument śmiertelnego zagrożenia kompletnie zniknął, wybory okazały się być zdrowe – co oczywiście wiązało się z podmianą kandydata na nowego, bardziej rokującego sukces. Ale to nie koniec zabawy w reinterpretacje: tym razem termin głosowania, który kilka dni wcześniej był całkowicie konstytucyjny i wręcz idealny, stał się niekonstytucyjny i technicznie niemożliwy do wykorzystania.
Żyjemy w państwie, które kilkanaście lat temu było nazywane „krajem jednej gazety”. I ta gazeta – dziś cień dawnej świetności – przez dwie dekady całkowicie dyktowała kształt debaty publicznej. I np. czytelnicy na samym początku jej działalności mogli poczytać o Lechu Wałęsie jako o „naszym Lechu”. Kilkanaście miesięcy później „nasz Lech” zamienił się w szaleńca z siekierą. Następnie w dyktatora zagrażającego demokracji. A kolejna mądrość etapu obsadziła go w roli „legendarnego przywódcy”. Być może gdzieś powstają prace magisterskie pod tytułem „Ewolucja obrazu Radosława Sikorskiego / Romana Giertycha / Michała Kamińskiego w publikacjach <<Gazety Wyborczej>>”. Byłaby to lektura i pouczająca i bardzo zabawna. Nie jest też tak, że owe szpagaty cechowały tę jedną redakcję. To zjawisko znacznie szersze.
Socjotechnika liberalizmu
Można odnieść wrażenie, że lawirowania i kłamstwa są immanentną cechą liberalizmu. Przynajmniej w jego polskim wydaniu po 1989 roku. Oczywiście nie tylko liberałowie przemalowywali narrację w orwellowskim stylu. Okazja czyniła złodziejem w tej materii także innych. Ale ci inni zawsze byli słabsi. Lewica dała się zwasalizować liberałom, a ta część, która zachowała programową i ideową suwerenność, jest zredukowana do nieznaczącego politycznego marginesu w rodzaju środowiska Piotra Ikonowicza. Konserwatywna prawica uniknęła losu lewicy, ale zawsze była słabsza, jeśli chodzi o środowiska opiniotwórcze. To liberałowie rządzą lub przynajmniej dominują na uniwersytetach, w sądach, zawodach prawniczych, kulturze wysokiej i popularnej. Oraz oczywiście w mediach. Zatem jeśli rozkładać winę za stworzenie owej antykultury podwójnego standardu to należy podzielić ją według tego, kto miał więcej władzy i wpływów.
Przy czym dominacja liberalnych elit w owych ważnych ośrodkach masowej perswazji nie do końca miała odbicie w realnej strukturze światopoglądowej polskiego społeczeństwa. Obywatele o poglądach liberalnych są jego sporą częścią, ale wyraźnie mniejszą od grupy o poglądach konserwatywnych. Zatem owo strukturalne kłamstwo i lawirowanie prawdopodobnie było konieczne, by móc utrzymywać przez wiele lat władzę.
Pewne pęknięcie w tym monopolu na prawdę i piękno nastąpiło wraz z rewolucją technologiczną, czyli dzięki internetowi i mediom społecznościowym. Nastąpiło coś, co można nazwać ludową rewoltą przeciw oligarchii. Stary establishment pożegnał się z władzą. Także z władzą nad częścią instytucji zbiorowej perswazji. Do roku 2015 mieliśmy do czynienia de facto z monopolem. To określenie powtarzane wielokroć, aż do znudzenia, ale tak było. System liberalny stworzył małe medialne getta – czy jak kto woli bantustany – dla konserwatystów (głównie tygodniki). Oficjalnie panowała wolność słowa, ale opinie inne niż liberalne nie miały szansy dotrzeć do masowej publiczności. Dopiero internetowa partyzantka doprowadziła do demonopolizacji. A wraz ze zmianą polityczną nastąpiła też demonopolizacja instytucjonalna.
Pluralizm? Wolne żarty!
Codziennie widać jak niska jest tolerancja liberałów na narrację inną niż ich własna. Potwierdzają to badania socjologiczne – widz o poglądach konserwatywnych o wiele częściej korzysta z mediów liberalnych niż na odwrót. Polak o poglądach konserwatywnych zna więcej osób o poglądach liberalnych i ma bardziej do nich tolerancyjny stosunek niż vice versa. W tym kontekście należy czytać np. całą kampanię nienawiści skierowaną przeciw obecnej TVP.
Bowiem zarzutom o propagandę czy kłamstwa nie towarzyszy fala masowych pozwów o zniesławienie, skutecznych żądań sprostowania itp. Liczba procesów wytaczanych przeciw TVP, w tym przez nią przegranych, nie odbiega od jakiejś przeciętnej dotyczącej innych mediów o porównywalnej wielkości. Tak więc mamy do czynienia z masową kampanią dyskredytacji medium, które przełamało medialna i ideową monokulturę. Ta zaś – każdy przyzna – wyjaławia. A to był case polskiego liberalizmu, który przez lata dominacji oduczył się tego, jak funkcjonuje nowoczesne pluralistyczne społeczeństwo.
Piotr Gursztyn
Historyk, dziennikarz
Fundator Instytutu Staszica
Foto: pixabay.com