Rzecz działa się w wiosną 2016 roku w Leipzig, czyli Lipsku. Odbywały się tam kolejne niemiecko-polskie spotkania dziennikarskie. Niżej podpisany był uczestnikiem jednego z paneli, poświęconego problemem mediów w obu krajach. Po polskiej stronie był jeszcze kolega dyrektor z Polskiego Radia, po niemieckiej – szefowa landowej telewizji i radia z Meklemburgii oraz szef ZDF Peter Frey. Ta ostatnia postać to osoba wyjątkowo ważna w Niemczech. Jak ktoś obrazowo tłumaczył – połączenia Adama Michnika z lat 90-tych z Edwardem Miszczakiem z czasów największej świetności TVN.
Panel zaczęliśmy my, goście z Polski. Obaj poopowiadaliśmy, że są u nas problemy, że np. opinia publiczna bywa nieufna wobec mediów, że media bywają zbytnio zaangażowane po różnych stronach sporu politycznego. Ale, że też jest pluralizm, każdy może znaleźć coś dla siebie i nie ma zjawiska autocenzury. Byliśmy naiwni ze swą prawdomównością, bo oboje niemieckich uczestników wygłosiło bezkrytyczny pean na swój własny temat. Ano, że niemieckie media są wyjątkowo rzetelne, a ich czytelnicy i widzowie wiernie im oddani. I, że nie ma najmniejszego problemu z zaufaniem. W odpowiedzi wspomniałem, a było to zaledwie kilka miesięcy później, o niesławnym przemilczeniu przez niemieckie media incydentów sylwestrowych w Kolonii. Przypomniałem też kilka głośniejszych głosów protestu niemieckiej opinii publicznej wobec zachowania tamtejszych mediów w sprawie imigracji, czyli źródła incydentów z Kolonii. Pani z Meklemburgii nie była zbyt lotna, więc powiedziała, że mimo wszystko to nie ważne, widzowie im ufają, a protesty są dziełem hałaśliwej, ale szczupłej grupy sfrustrowanych krzykaczy. Tu dygresja: kilka miesięcy później sfrustrowani krzykacze z AfD właśnie w Meklemburgii zdobyli najlepszy wynik wyborczy w skali całego kraju. Peter Frey, postać rzeczywiście innego formatu, tłumaczył rzecz inteligentniej: że to nieszczęśliwy zbieg okoliczności, bo redakcje długo weryfikowały, bo sezon urlopowy, bo informowały, ale z małym opóźnieniem itp. itd. W każdym razie w czasie całego spotkania, na innych panelach słyszałem Polaków, którzy otwarcie mówili o problemach w Polsce (jedni rzetelnie, drudzy nie), natomiast nie słyszałem Niemców, którzy byliby tak otwarci w mówieniu o trudnych sprawach dotykających ich kraj.
Ale to nie koniec doświadczeń z tamtego spotkania: na naszym panelu była bardzo liczna widownia. Sporo dziennikarzy z Polski i sporo z Niemiec. Gdy przyszedł czas ogólnej dyskusji dziennikarze niemieccy nie mieli pytań do niemieckich panelistów. Mieli je do nas, pytając oczywiście o zagrożenia demokracji i praworządności w Polsce. Natomiast polscy dziennikarze mieli pytania… też tylko do polskich uczestników panelu. I też o to samo, tyle, że w ostrzejszej formie. Czyli znany zestaw zarzutów na temat PiS-owskiej dyktatury i zagrożenia faszyzmem. Pewna młoda pani, znana z łamów „Krytyki Politycznej”, zadała mi np. gniewne pytanie o to dlaczego nie potępiam mody na noszenie ubrań z nacjonalistycznymi, czy jak kto woli patriotycznymi napisami i motywami. Żeby było jasne – miałem na sobie garnitur i sam takich ubrań nie noszę, choć przyznam, że mi w ogóle nie przeszkadzają. Nie wiem więc dlaczego byłem adresatem tego pytania. W każdym razie druga część panelu przekształciła się w widowisko, w którym Polacy rzucali się na Polaków na oczach niemieckiej publiczności. I sumując nie jest to moje jedyne międzynarodowe spotkanie, gdzie byłem świadkiem podobnych zachowań ze strony polskich uczestników, nie widząc jednocześnie, by tak zachowywali się przedstawiciele innych nacji.
Tamta żenująca historia była mikropróbką tego, co mamy w Polsce w skali odpowiednio większej co jakiś czas. Wewnątrznarodowego festiwalu wzajemnej nielojalności i braku solidarności wobec zagrożeń i wyzwań zewnętrznych. Najdobitniejszy przykład to reakcje na atak prezydenta Władimira Putina na Polskę. Tu sprawa jest jasna: to prezydent Rosji zaatakował, Polska jest ofiarą ataku, a na dodatek prezydent Putin nakłamał odnośnie faktów historycznych dotyczących ambasadora Lipskiego i paktu Ribbentrop-Mołotow. W kraju jednak ujrzeliśmy szał oskarżania władz Polski i tym samym – w tym kontekście – całego państwa. Te głosy brzmiały do czasu, zanim swoje solidarne stanowiska z Polską nie opublikowali wysocy przedstawiciele sojuszniczych i zaprzyjaźnionych państw – USA, Wielkiej Brytanii, Francji, Niemiec, Ukrainy, Izraela. Wtedy krytyka zamilkła. Socjologicznie łatwo to wytłumaczyć – spora część polskich elit wykazuje typowe reakcje dla społeczeństw krajów postkolonialnych i peryferyjnych. Stąd brak wiary w siebie, skłonność do szukania inspiracji i wzorców wyłącznie w miejscach uznanych za centra cywilizacyjne, lekceważenie lub pogarda dla współziomków i lokalnych wzorców kulturowych. Efektem tego jest kształtowanie fałszywej samoświadomości, która utożsamia własne dobro z interesami realnego lub wyimaginowanego protektora.
Elity kompradorskie uważają, że naśladownictwo jest formą uczestniczenia w nowoczesności. W jakimś sensie jest, bo one same tym sposobem w niej uczestniczą. Inna sprawa, że odbywa się to kosztem całej reszty narodu i kosztem zaprzepaszczenia szans rozwojowych własnego kraju. Nie jest jednak możliwa taka cząstkowa modernizacja. Ta prawdziwa wymaga współuczestnictwa i spójności całej wspólnoty. Sukces cywilizacyjny osiągały, osiągają i są w stanie utrzymać wspólnoty świadome swojej wartości, solidarne wobec swych członków i tym samym spójne. Ktoś powie, że w demokracji spójność nie jest możliwa. W takim razie trzeba pamiętać, że coraz mniej spójne narody demokratyczne konfrontują się ze spójnymi państwami autorytarnymi (w tym tak wydajnymi jak Chiny) i z arcyspójnymi międzynarodowymi korporacjami. Każdy wie, że zwycięstwo w tej konkurencji państw autokratycznych i korporacji byłoby nieszczęściem dla miliardów ludzi. Demokracja zatem wymaga spójności, czyli solidarności i wzajemnej lojalności. Dla naszego własnego dobra.
Piotr Gursztyn
Dziennikarz, fundator Instytutu Staszica