Rozmowa z Piotrem Gursztynem, dziennikarzem i historykiem
Czy obserwujesz, ze rośnie zainteresowanie polską historia? Książki popularyzujące dzieje Polski stanowią duży procent asortymentu każdej księgarni, a wielu autorów z tego segmentu sprzedaje swoje prace w pokaźnych (jak na polskie warunki) nakładach.
Zainteresowanie historią w Polsce jest rzeczywiście dość wysokie, choć też nie wiem, czy można powiedzieć, że masowe. Na pewno jest widoczne, ale to nie musi znaczyć, że jest powszechne. Rzeczywiście, książki historyczne stanowią bardzo dużą część sprzedawanej w Polsce literatury non-fiction. Wiadomo z badań, że historia jest dominującą tematyką wśród mężczyzn systematycznie czytających książki. Wśród kobiet jest to beletrystyka, a dokładniej – kryminały. Rzecz jednak w tym, że owych czytających mężczyzn nie jest aż tak dużo, by mógł powstać bogaty rynek. W rzeczywistości to branża dość uboga.
Ten wysyp literatury popularnej z zakresu historii ma blaski – ale jakie są cienie?
No właśnie, cieni jest więcej. W ogólnym obiegu księgarskim przeważa literatura popularna lub nawet bardziej niż popularna. Internet pozwala to ominąć i ktoś, kto chce kupić akademickie opracowanie jakiegoś tematu, np. z jakiegoś lokalnego uniwersytetu, zawsze może to zrobić. Problemem jest jednak niedostateczna informacja na temat tego, co się wydaje. A to ogranicza debatę do kręgu stricte akademickiego. Media, a także masowi czytelnicy nie zauważają wtedy takich książek, które czasem mogłyby zainteresować też bardziej masowego odbiorcę.
Modne stało się wydawanie popularyzatorskich prac przełamujących tabu – np.
o możliwości sojuszu Polski z III Rzeszą, o ciemnych stronach rządów sanacji.
Jak oceniasz to zjawisko?
To wyważanie dawno otwartych drzwi. Nie odkryto w ostatnim czasie żadnych nowych ważnych dokumentów, które by zmieniły stan naszej wiedzy, a cenzura nie działa już od 30 lat. Wg mnie to czysta szarlataneria, gdy ktoś twierdzi, że przełamuje tabu. Ta „odwaga” jest przecież bardzo tania. Żaden z takich autorów nie poniósł przecież jakichkolwiek nieprzyjemnych konsekwencji. Przeciwnie – jest tak, że to przede wszystkim na skandalach się zarabia.
Jest też ideologiczna strona tego zjawiska. To przejaw częstego niestety u nas „panświnizmu”, czy pedagogiki wstydu. Filozof Roger Scruton ukuł pojęcie ojkofobii, czyli niechęci do własnego narodu i społeczeństwa. To zjawisko jest obecne także w Polsce.
Co przeciętny czytelnik może zrobić, aby nie pogubić się w gąszczu takiej
literatury? Jak odróżnić wartościową pozycje od złej, a nawet szkodliwej?
To jest problem. Sam go muszę rozwiązywać za każdym razem, gdy kupuję nowa książkę, a kupuję ich sporo. Najłatwiej, gdy kupujemy przez Internet. Wtedy mamy możliwość sprawdzenia kim jest autor, jaki ma dorobek, jakie są recenzje. Choć z tymi ostatnimi też trzeba uważać, bo mam wrażenie, że recenzentami są osoby kompletnie przypadkowe, a i może być tak, że wydawnictwa dbają o to, by przeważały pozytywne recenzje. Kupując w księgarni trzeba po prostu dziesięć razy przejrzeć taką książkę. dla mnie na przykład jest bardzo ważne, by książka miała indeksy, bibliografię i przypisy. Inaczej nie mogę sprawdzić, czy autor nie wyssał czegoś z własnego palca. A w przypadku modnej teraz literatury „rewizjonistycznej” okazało się nieraz, że własne palce autorów były głównym źródłem ich „wiedzy”.
Dodam, że niestety nie można polegać na marce, jaką jest wydawnictwo. Nawet najszacowniejsze polskie wydawnictwa mają na swoim koncie książki, za których wydanie powinny się wstydzić.
Na koniec prośba o kilka słów komentarza odnośnie pewnego fenomenu: w Polsce dobrze sprzedają się tłumaczenia książek mało znanych zagranicznych autorów o polskiej historii. Trudno wyobrazić sobie, ze tak samo popularna byłaby np. edycja popularnej książki polskiego autora o Francji w tym kraju.
Tak samo czytelnicy anglosascy wolą czytać autorów rodzimych niż obcych. Na to pytanie najlepiej odpowiedziałby jakiś psycholog społeczny, bo to wynika z jakiś naszych głębokich kompleksów narodowych. Po prostu wielu Polaków bardzo potrzebuje sprawdzać, co o nas myślą obcy. Przede wszystkim ci z „lepszego” świata, czyli z Zachodu. Ciągle do niego aspirujemy, wiemy, że jesteśmy peryferiami i są ludzie, którzy tego bardzo się wstydzą. To wywołuje określone odruchy i to jest jeden z nich.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał Marcin Rosołowski