Jest tak, że często z kontaktów z ludźmi zapamiętujemy niekoniecznie to co najbardziej znane, czasem jakieś okruchy, pozorne głupoty, rzeczy niby nieistotne. Myślę, że nie bez przyczyny. Że nasza pamięć być może jest w jakiś sposób mądrzejsza od nas i właśnie sprawia, że zapamiętujemy te chwile, które dyskretnie, po cichu, mówią nam więcej niż inne momenty. Z mojej piętnastoletniej znajomości z Andrzejem Godlewskim najbardziej zapamiętałem białą kanapę.
Kiedyś, jakąś dekadę temu, Andrzej miał „wolną chatę”, więc zaprosił mnie i Piotra Semkę na wino do siebie. To chyba Piotr wymyślił, że będziemy palić papierosy w mieszkaniu u niepalącego Andrzeja. Bardzo martwił mnie ten pomysł i przejmowałem się, by kolega Semka nie zgasił niedopałka gdzie nie trzeba. Efekt był taki, że ja w końcu niechcący wypaliłem wielką dziurę w poszyciu nowiutkiej, białej kanapy Godlewskich. Na drugi dzień, kiedy wino wywietrzało z głowy, byłem z lekka przerażony. Proponowałem Andrzejowi, żebyśmy szybko kupili nową kanapę. Jego to bardzo rozbawiło. – A widzisz? A tak się bałeś o Piotrka. To lekcja – śmiał się.
Andrzej zmarł w czerwcu tego roku w klinice w Szwajcarii. Kolejne immunoterapie nie pomogły. Był współpracownikiem Instytutu Staszica i naszym dobrym kolegą. Jeszcze niedawno na tych łamach publikowano z nim wywiad. Pogrzeb był na swój sposób unikatowy. Rzadko w Warszawie w jednym miejscu znajdują się ludzie tak dalecy sobie politycznie.
Tak się złożyło, że mijaliśmy się w wielu miejscach i redakcjach, w warszawskiej Szkole Wyższej Psychologii Społecznej, przy okazji konferencji, wyjazdów i po prostu prywatnie. Świętowaliśmy razem moją i mojej Żony dziesiątą rocznicę ślubu. Przypadkowo, poszliśmy do restauracji i spotkaliśmy Andrzeja z przyjaciółmi. Ale historia z kanapą utkwiła mi w pamięci najbardziej. Był w niej cały spokój i tolerancja Andrzeja. Sprawiały one, że czasem podśmiewaliśmy się z jego „miękkiej charyzmy”. Ta miękka charyzma nie przeszkadzała mu sprowadzić do Polski najbardziej udanych formatów telewizyjnych, pisać dobrych analiz (choć z wieloma się nie zgadzałem), współzarządzać mediami, w których pracowali ludzie o całkiem różnych poglądach. Czasem tacy jak ja, upierdliwi, awanturni, narwani.
Mężczyzn poznaje się jak kończy – ta cyniczna opinia Leszka Millera sprzed lat w przypadku Andrzeja nabiera rangi wielkiej mądrości. Rozmawiałem z nim na chwilę zanim wyjechał w swoją ostatnią podróż do Szwajcarii. Zobaczyłem twardziela. Choroba go wykańczała, a on organizował konferencje, troszczył się o przyszłość córki, promieniował energią. Mam go przed oczami siedzącego na kanapie w moim gabinecie i snującego plany. Gdy krótko później stwierdził, że rejs na drugą stronę jest nieunikniony to właściwie sam zorganizował sobie pogrzeb. Ujawnił na nim, pośmiertnie, że pisał wiersze, niemal nikt ze znajomych o tym wiedział. Jego wiersz o oku, który przeczytano na pogrzebie chyba mógłby trafić do podręczników. Krótki, poruszający, piękny.
Choroba Andrzeja zaczęła się od oka. W wierszu opowiedział krótko o tym co się stało, gdy przestał na nie widzieć. Przestał widzieć świat tak ostro, za to zaczął widzieć dużo miłości wokoło siebie. Może dzięki niemu część z nas zacznie częściej tak patrzeć widząc na dwoje oczu.
Wiktor Świetlik, dyrektor Programu III Polskiego Radia, fundator Instytutu Staszica