Rozmowa z Janem Królem, byłym wicemarszałkiem Sejmu, członkiem Rady Fundatorów Fundacji Rozwoju Demokracji Lokalnej
Pojęcie kultury politycznej jest w dzisiejszych czasach używane coraz rzadziej. Staje się – przynajmniej dla wielu kręgów społeczeństwa – pojęciem abstrakcyjnym. Jak z perspektywy osoby, która zajmowała się polityką w pierwszych latach Trzeciej Rzeczypospolitej, wygląda ta kwestia?
Moje wyobrażenie o kulturze politycznej jest, z dzisiejszej perspektywy może bardzo tradycyjne, ale też wiąże się z tradycyjnym rozumieniem polityki. Polityka jest dla mnie formą udziału w organizowaniu życia zbiorowego. Z kolei rola polityków nie może ograniczać się do wysłuchiwania głosu obywateli. Politycy jako specjaliści od kierowania państwem i jego agendami muszą też umieć kreować rozwiązania służące długofalowo obywatelom.
Ale właśnie tego od polityków się oczekuje – że będą słuchali i realizowali to, czego chcą wyborcy…
Owszem, polityk ma obowiązek słuchać ludzi, lecz również jego powinnością jest kreowanie rozwiązań, przekonywanie do nich społeczeństwa. Nie jest tajemnicą, czego obywatele oczekują: dobrze funkcjonującego państwa, sprawnej administracji, możliwości swobodnego prowadzenia działalności gospodarczej, rozsądnych podatków. I w mojej ocenie polityka jest służbą, która ma na celu racjonalne spełnianie tych oczekiwań.
Trudno się z tym nie zgodzić. To jednak teoria – a jak wygląda to Pana zdaniem dzisiaj w praktyce?
Niestety, wiele wielorakich procesów społecznych oraz rewolucja technologiczna, której doświadczamy, spowodowały, że współczesna polityka stała się targowiskiem, a głównym czynnikiem wpływającym na decyzje polityków są sondaże. Proszę zauważyć, że politycy w swoich działaniach kierują się punktem widzenia swoich grup wyborców – na pierwszy plan wysuwa się nie służba krajowi czy społeczeństwu, a zabiegi, by nie stracić poparcia własnych wyborców. Tak się dzieje nawet w państwach, które przez długi czas uchodziły za wzór demokracji, jak Wielka Brytania i Stany Zjednoczone. Politycy w rozwiniętych demokracjach są zakładnikami nastrojów społecznych, daje się widzieć grupowy i partyjny partykularyzm. Działacze walczą o ponowny wybór i to stawiają na pierwszym miejscu. Władza staje się celem samym w sobie. W Polsce widać to bardzo wyraźnie.
To teraz cofnijmy się do lat dziewięćdziesiątych, czasu, kiedy był Pan aktywnym politykiem…
Ja starałem się uprawiać politykę przez duże „P”. Nasze środowisko – solidarnościowe, potem Unii Demokratycznej i Unii Wolności – na pierwszym miejscu stawiało cele, które chciało zrealizować. Wynik wyborczy oczywiście był ważny, ale dlatego, że bez odpowiedniej reprezentacji do tych celów nie sposób było dojść. Nie był jednak kwestią najważniejszą – dziś to brzmi niewyobrażalnie, ale tak było. Utrata popularności, spadek poparcia był traktowany jako cena, którą nieraz się płaciło za konieczne, acz niepopularne rozwiązania, które były korzystne dla kraju i społeczeństwa. I nie było wątpliwości, że tę cenę warto było ponieść.
Etos Unii Demokratycznej?
Też, ale wywodzący się z etosu „Solidarności”, z której to środowisko się wywodziło. Etos wielkiego społecznego zrywu, który porwał miliony Polaków – samych członków związku przed stanem wojennym było 10 milionów. W ogóle nie ma porównania między tamtą „Solidarnością”, a dzisiejszą. Tamta istniała – dosłownie – za cenę ofiar. Cel, który jej przyświecał, to dojście do demokratycznej Polski na drodze pokojowej, bez sięgnięcia po przemoc. Dzisiaj wiele osób lekko do tego podchodzi, atakując ówczesne, postokrągłostołowe rozwiązania. Ale pamiętajmy, jak wyglądał upadek komunizmu w Jugosławii, jak w Rumunii.
Jednak to, co stało się w Jugosławii, wiązało się z etnicznymi konfliktami.
Jasne, nie porównuję tego z sytuacją Polski, ale już obalenie dyktatury w Rumunii pociągnęło za sobą skrócenie o głowę jej przywódcę. U nas zaś stacjonował 130-tysięczny radziecki garnizon, a władza i społeczeństwo były infiltrowane przez Sowietów i rodzimą bezpiekę. Boli mnie, jako aktywnego opozycjonistę w owym czasie, że teraz zbyt łatwo się przechodzi nad tym do porządku dziennego. Jarosław Marek Rymkiewicz może pisać, że bez rozlewu krwi nie ma niepodległości, ale czy tej krwi nie popłynęło w przeszłości wystarczająco wiele? Polacy, polskie społeczeństwo, „Solidarność” – udowodniliśmy, że jednak umiemy odzyskać wolność bez tej straszliwej daniny.
A jak wyglądało budowanie państwa po przełomie 1989 roku?
My – mam na myśli tamtą „Solidarność” – budowaliśmy wolne państwo w oparciu o dwie ważne wartości: wolność i odpowiedzialność, wolność powiązaną z odpowiedzialnością. Ten związek jest szczególnie ważny! Wolność nie może oznaczać dowolności, bo prowadzi do anarchii, ale i odpowiedzialność nie może być równoznaczna z decyzyjnym paraliżem. Przeciwnie, odpowiedzialność to poczucie wagi własnych decyzji. Dzisiaj tego poczucia nie ma, dominuje paraliż, strach.
Dlaczego tak się dzieje? Co się zmieniło w ciągu tego czasu?
W większości instytucji zlikwidowano prawo do ryzyka – jeżeli nie prawnie, to przynajmmniej w praktyce. Powszechny jest lęk przed podejmowaniem decyzji, powiększany jeszcze przez karuzele kadrowe w spółkach i w urzędach. Nie jest normalną sytuacją, że w państwowej spółce w trzy lata pięć razy zmienia się prezes, a każdy poprzedni jest ciągany po prokuraturach i sądach. Nie mówię już o menadżerach spółek skarbu państwa z czasów poprzedniego rządu.
To może dowód, że państwo działa sprawnie, że nie ma taryfy ulgowej ani dla „swoich”, ani dla „tamtych”?
Sprawnie? A ile spraw znalazło finał w sądzie? Ile zakończyło się prawomocnymi wyrokami? To dowód na coś przeciwnego: otóż podejmowanie decyzji, które są obarczone pewnym ryzykiem, staje się w publicznych instytucjach czymś, czego trzeba unikać. Choć przecież nie da się zarządzać, rozwijać projektów unikając ryzyka. Premier Morawiecki mówił, że marzy o polskiej „Dolinie Krzemowej”. Na jakich fundamentach zbudowano amerykański, kalifornijski sukces? Otóż zbudowano go w oparciu o wolność, prawo do ryzyka i prywatną własność. Skoro te fundamenty są u nas ograniczane, to nie dziwmy się, że młodzi i zdolni wybierają karierę za granicą. Boli mnie to osobiście.
Co więc zrobić, by budować kulturę polityczną i państwo w oparciu o te wartości?
Oczywiście nie ma na to prostej recepty. Nie ma sprzyjających po temu czynników w naszej codzienności. Media wręcz sprzyjają pyskówkom polityków, głupia wypowiedź osoby publicznej sprzedaje się znacznie lepiej od mądrej. Można powiedzieć: taka jest rzeczywistość, tego chcą ludzie. Ale gdzie nas to zaprowadzi? Jaka jest cena nieograniczonej wolności bez poczucia odpowiedzialności? I czy przypadkiem tej ceny właśnie nie płacimy?
Ale trudno za to winić media i obywateli – skoro politycy mają powinność kreowania rzeczywistości, to również za to odpowiadają.
Mamy do czynienia z negatywną selekcją do polityki. Wiele wybitnych osób, szczególnie z młodego pokolenia, nie chce płacić ceny, z jaką wiąże się wybór tej drogi. Nie chce tracić prywatności, być obiektem wiwisekcji służb, chce godziwie zarabiać – a w polskiej polityce zarobki są skandalicznie niskie. Wizerunek polityki i polityków strasznie się zdewaluował, zaś dwa ważne elementy kultury politycznej, jakimi są debata i kompromis, zostały wypaczone. Dziś kompromis jest traktowany jako niepotrzebne ustępstwo , a dialog jako słabość .
Dominuje kult siły?
Jeśli nie dialog i nie kompromis, to co pozostaje? Ulica, przemoc? Symptomatyczna jest sytuacja związana z protestem nauczycieli. Tu siła wyraża się w autokratycznym zarządzaniu kryzysem przez rząd. Wdrażane są ekstraordynaryjne przepisy i to w ekstraordynaryjnym trybie. Czyni to z Sejmu maszynkę do głosowania, atrapę demokracji.
Takie jest prawo większości…
Ależ parlamentaryzm jest ściśle związany z poważną debatą, ze społecznymi konsultacjami które wymagają czasu. Uderzyło mnie, że minister z kancelarii premiera publicznie zapewnia, że specustawa umożliwiająca przeprowadzenie matur będzie szybko uchwalona i podaje dokładny, minutowy harmonogram jej błyskawicznego procedowania w parlamencie. Od kiedy to tempo prac parlamentarnych wyznacza przedstawiciel rządu? To właśnie jest przykład siłowego rozstrzygnięcia – z użyciem siły polityczno-psychologicznej.
W ten sposób każde działanie większości parlamentarnej można uznać za siłowe rozwiązanie wobec opozycji.
Nie każde, absolutnie nie. Kluczowy dla kultury politycznej w demokracji jest szacunek dla wyniku wyborów i większości parlamentarnej. Ale tak, jak wolność łączy się z odpowiedzialnością, tak ten szacunek dla większości winien łączyć się z poszanowaniem prawa tych, którzy wybory przegrali. Inaczej podejmuje się decyzje tylko w imieniu własnych wyborców. I żeby nie nawiązywać do sytuacji w Polsce, wskażę jako przykład Wielką Brytanię. O brexicie zdecydowało 2 procent biorących udział w referendum. Języczkiem u wagi staje się minimalna większość, co prowadzi do społecznych pęknięć. Te pęknięcia zaczynają się od góry i dochodzą do poziomu rodzin. U nas mamy przykład sióstr Pawłowicz, a w Anglii mamy lidera brexitu Johnsona i jego siostrę, która kandyduje do Parlamentu Europejskiego pod hasłem pozostania kraju w Unii. Szuka się większości, a nie kompromisu. Za to wszystko i Polsce, i Europie przyjdzie być może zapłacić bardzo wysoką cenę.
Rozmawiał Marcin Rosołowski