Sztuczna inteligencja ostatnio mocno grzeje Wall Street. Nic dziwnego, że inwestorzy związani z warszawskim parkietem również tracą głowę dla spółek szafujących magicznym zwrotem AI. Czy to jednak, aby nie karmienie kaczek?
„Ajejowe” spółki biją rekordy notowań
Ten giełdowy run pobudził chatbot ChatGPT stworzony przez OpenAI, udostępniony w sieci pod koniec listopada ubiegłego roku. W ciągu pięciu dni aplikacja przebiła milion aktywnych użytkowników, a w ostatnich tygodniach doszła do 100 mln. W całej historii apek nie zanotowano tak spektakularnych wyników. Do tego Microsoft walnął niczym piorun w rynek, deklarując zakup 49 proc. udziałów w OpenAI za 10 mld dolarów. Gigant chce m.in. zintegrować bota z wyszukiwarką Bing i przeglądarką Edge, co będzie poważnym wyzwaniem dla lidera na rynku wyszukiwarek – Google’a, a właściwie jego spółki matki czyli Alphabetu.
„Wujek Gugl” natychmiast podjął rękawicę, prezentując swój „ejajowy” algorytm, Barda. Okazało się jednak, że Bardowi jeszcze daleko do ChatGPT i akcje Aphabetu od razu zaczęły tracić na wartości. To jednak dopiero początek wyścigu o numer 1 w świecie AI, w którym udział biorą najwięksi tego świata: IBM, Amazon, Nvidia, Meta, Baidu, Alibaba oraz wielu innych przedsiębiorców, których stać na tworzenie i utrzymania infrastruktury AI. Wysokimi kosztami tej technologii nie zrażają się (przynajmniej w deklaracjach) i mniejsze spółki, czy nawet startupy, dzięki czemu korzystają z tej rosnącej fali kapitału – notowania na Wall Street takich spółek jak C3.ai (twórca oprogramowania dla korporacji), czy SoundHound AI (producenta głosowych rozwiązań AI) od momentu premiery Chatbota GPT skoczyły w górę o kilkaset procent.
Polska giełda: zwycięzcy będą nieliczni
Trend ten nie tylko króluje na notowaniach nowojorskiej giełdy NASDAQ. Podobne emocje rozpala AI wśród polskich inwestorów, zwłaszcza, że na giełdzie znajdziemy bardzo dużo firm (jak nie większość), które mogą wdrażać sztuczną inteligencję. Pierwsze poważne poruszenie, zanotowane na początku lutego br. dotyczyło LiveChatu Software (dostarczyciela takich rozwiązań jak ChatBot, HelpDesk czy OpenWidget), którego, powiązano ze wzrostami amerykańskiej spółki LivePerson – obie oferują podobne usługi. A notowania LivePerson poszły w górę, po tym jak firma zapowiedziała wdrożenia technologii OPenAI Co więcej, prezes LiveChatu, Mariusz Ciepły również zasygnalizował działania związane ze sztuczną inteligencją. Na reakcję inwestorów nie trzeba było długo czekać – walory LiveChatu zaczęły od razu osiągać nowe historyczne szczyty.
Podobnie zachowały się akcje Brand24, spółki zajmującej się rozwojem usług i narzędzi do monitoringu Internetu i mediów społecznościowych. Gdy jej szef, Michał Sadowski wspomniał podczas dyskusji na twitterze o pracach nad wdrożeniem technologii GPT-3, kurs spółki od razu wzrósł o kilkanaście procent. Na tym nie koniec wzrostów na giełdzie – gdy Vee, wspierająca usługi call center, notowana na NewConnect, w ostatnim raporcie okresowym napisała o rozwijaniu „nowej generacji Brilliance, autorskiej technologii sztucznej inteligencji”, jej kurs natychmiast skoczył o ponad 30 proc. Gdy DataWalk, twórca narzędzi do analizy danych, stosowanych m.in. w przypadku walki z przestępczością, również wspomniała w raporcie okresowym o sztucznej inteligencji, inwestorzy również zaczęli podbijać jej walory. Na celowniku inwestycyjnym znajduje się także Ailleron, Atende, Spyrosoft, Woodpecker czy Holding K2… lista jest coraz grubsza, będzie z pewnością dalej obrastać w kolejne nazwy, zwłaszcza, że AI można przykleić do wielu branż – od finansów, przez handel, transport, medycynę, psychologię po edukację. Inwestorzy polujący na „ajejowe” akcje wierzą, że zjedzą spory kawał tortu. Jak to jednak zwykle bywa – im większy zysk, tym większe ryzyko. Decyzje opierają się na czystych spekulacjach, a nawet po prostu wybujałej wyobraźni. Przecież AI, czy technologia ChatGPT jest na bardzo wczesnym etapie rozwoju. Ich efektywność czy komercjalizacja są więc pod dużym znakiem zapytania. Ponadto żyjemy w czasach niepewnej gospodarki, nie wspominając o zawirowaniach na scenie geopolitycznej. Do tego dochodzą jeszcze kwestie regulacyjne czy ochrony praw autorskich – AI żywi się dziś milionami danych czerpanych otwartymi garściami skąd tylko się da. Nie trudno przewidzieć, do czego to prowadzi. Pierwsze afery już wiszą w powietrzu. Np. twórców Midjourney oraz Stable Diffusion (AI do generowania obrazów, wytrenowanych na miliardach zdjęć) niedawno pozwało kilka artystek z powodu naruszenia ich praw autorskich. Z pewnością to dopiero początek sądowych spraw.
Inwestycje na giełdzie stwarzają jeszcze jedno ryzyko: rzucanie obietnicami dla poprawy wyników, jak miało to miejsce choćby w przypadku jednej z niekwestionowanych gwiazd covidowej hossy na parkiecie – lubelskiego Biomedu, która ogłosiła prace nad lekiem na koronawirusa, czym podbiła akcje ze 1 zł do 30 zł. Ten projekt jednak ostatecznie skończył się fiaskiem.
Reasumując, wiele projektów czy rozwiązań opartych o sztuczną inteligencję prędzej czy później upadnie, albo zostanie wchłonięta. Zwycięzcy, jak zawsze, będą nieliczni.
Teoria większego głupca
Szał na AI można by właściwie porównać do bańki dotcomów, z lat 90. XX wieku – w 1995 r. na NASDAQ zadebiutował Netscape, wyceniany pierwszego dnia, o poranku, na 28 dolarów za walor. Wieczorem stawka oscylowała już na wysokości 58 usd, zwiastując początek internetowego szału. Inwestorzy – nie tylko drobni, ale duże fundusze venture capital – nie mając większego pojęcia, czym dokładnie jest internet, zaczęli polować na wszelkie podmioty, które miały nazwę „.com” (podobnym wabikiem jest teraz AI), nawet jeśli spółka nie generowała żadnych przychodów, a chwaliła się tylko pomysłem na dobry biznes internetowy. Dodatkowo, pod koniec lat 90. Fed obniżyła stopy procentowe, co skłaniało do szukania inwestycji obiecujących jak najwyższe zyski. W efekcie Google, Amazon, Yahoo czy eBay zaczęły święcić triumfy na Wall Street. Firmy oferujące biznesy internetowe wyrastały jak grzyby po deszczu, zbierając z rynku miliardy dolarów. Szybko do tej gorączki dołączyli producenci komputerów i oprogramowania, których przychody pod koniec lat 90. XX w. zaczęły rosnąć w geometrycznych postępach, napędzane tzw. pluskwą milenijną, czyli rzekomą katastrofą w działaniu sprzętu 1 stycznia 2000 r. Wymieniano więc, zupełnie niepotrzebnie, sprzęt i oprogramowanie na potęgę. Ten manewr mocno podbił notowania takich spółek jak Microsoft, IBM czy Cisco Systems.
Tymczasem już na początku 2000 r. z nosów inwestorskich zaczęły spadać różowe okulary: przedsięwzięcia internetowe nie okazały się tak opłacalne, jak zakładano – ponad połowa z kilku tysięcy „.comów” upadła, często w otoczce skandali związanych z kreatywną księgowością wykazującą wirtualne zyski. Bańka pękła z hukiem, spółki zaczęły znikać z giełdy tak szybko, jak się na niej pojawiły, a NASDAQ Composite w ciągu kilku miesięcy spadł z poziomu 5 tys. do 2 tysięcy punktów. W Polsce tak spektakularnych wzrostów i upadków na taką skalę jak w USA wprawdzie nie było, ale internetowa bańka swoje pięto odcisnęła dość mocno również nad Wisłą. I choć w połowie lat 90. ubiegłego wieku jedyną firmą związaną rzeczywiście z Internetem był Optimus, twórca Onetu, a inne branże zaczęły lawinowo przejmować wszelkie biznesy związane z produkcją i sprzedażą sprzętu komputerowego, inwestorzy łapczywie rzucali się na każdą spółkę, która deklarowała obecność w Internecie. W efekcie na początku lutego 2000 r. indeks WIG przekroczył o ponad 2 proc. szczyt z marca 1994 r. Jednak już w kwietniu 2000 r. ta polska bańka pękła.
Czy sytuacja znów się powtórzy? Historia udowadnia, że tzw. teoria większego głupca ma się całkiem dobrze już od czasów tulipanowej gorączki i tym razem znów, inwestorzy, kupując akcje spółek związanych AI, wierzą, że odsprzedadzą je z zyskiem. Czas jednak boleśnie zweryfikuje, kto miał dobrego nosa, a kto wdepnął w nadmuchane projekty.
Dorota Kaczyńska
Foto: pixabay.com
Ekspert Instytutu Staszica