Wiara w to, że restrykcyjną polityką można oduczyć Polaków picia, jest złudna, podobnie jak wiara, że restrykcyjna polityka karna wystarczy do wykorzenienia przestępczości. Na razie w sferze publicznej mniej lub bardziej sensownych pomysłów nie brakuje, a podstawą polityki (anty)alkoholowej państwa jest archaiczna ustawa sprzed czterdziestu lat. To tak, jakby dzisiaj kwestie związane z bezpieczeństwem na drogach regulować aktami z czasów malucha i trabanta.
Od ściany do ściany (i to na trzeźwo)
Okładkowym tematem przedostatniego „Plusa Minusa” – weekendowego magazynu „Rzeczpospolitej” – było polskie picie. Temat z evergreenów, bowiem na nadmierne spożycie alkoholu narzekano za PRL, narzekano potem i narzeka się dzisiaj. Polacy piją sporo, choć znacząco inaczej, niż w czasach realnego socjalizmu. Pomysłów na zmianę tego stanu rzeczy w zasadzie nie ma, co pokazują również publikacje w rzeczonym magazynie. Jest za to narzekanie i szukanie winnych.
W obszernym wywiadzie diagnosta uzależnień prof. Mariusz Jędrzejka stawia tezę: władza rozpija Polaków. Nie pisowska, ale każda, od zawsze. Pijemy coraz więcej wódki, coraz mniej wina. Fakt, młodzi Czesi piją na potęgę, młodzi Niemcy nie inaczej, Rosjanie – wiadomo.
Nie mam tytułu ani powodu, by malowany czarnymi barwami przez pana profesora obraz uznać za fałszywy. Wystarczy przejść się ulicami Warszawy i policzyć puste „małpki” i puszki po tanim, ale mocnym piwie. Śmiem twierdzić, że diagnozę o solidnym piciu wśród Polaków może postawić każdy, niekoniecznie naukowiec. Ale jak dotąd trudno znaleźć kogoś, kto wskazałby realną receptę na tę przypadłość.
Ścierają się, generalnie rzecz biorąc, dwie opcje. Opcja pierwsza to markowanie działań. Jakaś tam kampania społeczna, napisy na butelkach i puszkach, których nikt nie czyta, przekonywanie, że skoro rośnie sprzedaż piwa bezalkoholowego, a spada mocnych trunków, to jest ok. No i zmienia się model picia, za komuny to piliśmy czyściochę, i to do upadłego, a teraz i single malty, i włoskie winka, i fikuśne drineczki. Europa.
Opcja druga to enragées. Żadnych kompromisów, mnóstwo zakazów. Tak, jak profesor Kroński miał nadzieję, że krasnoarmiejcy wbiją kolbami do polskich głów heglizm, tak antyalkoholowi radykałowie wierzą, że uczynienia z alkoholu dobra rzadkiego i ściśle reglamentowanego zniechęci Polaków do picia.
I znowu powtórzę: nie mi oceniać, która droga jest bardziej właściwa, choć, znając życie, można sięgnąć po banał, iż prawda leży pośrodku. A nawet, gdybym bardzo chciał, nie ocenię, bowiem na poparcie żadnej z koncepcji nie dostarczono twardych faktów. Owszem, po wprowadzeniu w takiej Szkocji cen minimum i innych ograniczeń, odnotowano spadek spożycia alkoholu. Ale czy (zakładając, że nie jest to spadek w statystyce, nie w rzeczywistości) jest to bezpośredni wynik ograniczeń, czy raczej efekt innych społecznych zjawisk? Pomijam fakt, że to, co sprawdziło się w Szkocji, z wielu powodów nie musi się sprawdzić w Polsce. W ZSRR czasów Gorbaczowa „suchoj zakon” sukcesem się nie okazał…
Nie ma pomysłu na społeczną rewolucję
Faktem jest, że w polskim mieście w nocy łatwiej jest kupić wódkę, niż znaleźć otwartą aptekę. Wina samorządów? Ależ bez zastrzyku opłat z tytułu obrotu alkoholem wiele polskich gmin stanęło by na progu bankructwa. To nie samorządowcy skonstruowali model, w którym picie zasila budżety – państwa i samorządów. Odnotować należy kuriozum, jakim jest ustawa o wychowaniu w trzeźwości z czasów stanu wojennego, która stanowi fundament polityki państwa w zakresie alkoholu. Polityki równie kuriozalnej, opartej o założeniu, że są alkohole bardziej sprzyjające uzależnieniom i takie, można powiedzieć, relaksacyjne. Na jednym biegunie jest wódka, whisky i wszelkie mocne trunki, które nie mogą się reklamować, są obłożone największą akcyzą i traktowane są jako prosta droga do uzależnienia. Na drugim – piwo, które może się reklamować, sponsorować koncerty itp. i buduje przekaz marketingowy jako napój dla młodych, energicznych ludzi, nieodzowny element towarzyskiego życia.
I jedno, i drugie ma niewiele wspólnego z rzeczywistością. Nie ma alkoholu, który stwarza mniejsze czy większe ryzyka. To nie alkohol jako taki jest groźny, ale kultura jego spożywania i społeczna akceptacja dla określonych zachowań. W ciągu trzydziestu lat nastąpiły w Polsce kolosalne zmiany, ale nadal jesteśmy skłonni przymykać oko na wybryki po kilku głębszych. Jak wolno przebijała się w społeczeństwie świadomość, że dla wsiadania za kierownicę po kielichu nie ma żadnego usprawiedliwienia! A i nie wszędzie dotarła.
Powiem szczerze: nie wierzę, że – jak chciałby profesor Jędrzejka – zamykanie sklepów o 22, wycofywanie alkoholu ze stacji benzynowych i tego typu restrykcje przyniosą pożądany efekt. Profesor chciałby przeznaczyć 5 zł od każdego Polaka na profilaktykę antyalkoholową. Proszę bardzo, niech będzie i 15 zł – ale najpierw musimy mieć na to pomysł. Nie trzeba wyjaśnić, że ktoś, kto będzie chciał urżnąć się wieczorem, kupi butelkę wcześniej. A w ostateczności wrócą meliny.
Zdecydowanie nie tędy droga. A którędy? Cóż, państwo wciąż nie ma na to pomysłu. I nie wygląda, by go z wielką determinacją szukało.
Marcin Rosołowski
Rada Fundacji Instytut Staszica
Foto: pixabay.com