Rozmowa z Dagmarą Leszkowicz-Zaluską, pisarką i dziennikarką
Kilkadziesiąt lat temu mówiono, że wejście telewizji pod strzechy zakończyło epokę wielotomowych sag w rodzaju „Rougon-Macquartów” Zoli – wieczory miały być poświęcone oglądania filmów i programów, a nie lekturze. Teraz mamy erę Netflixa, Internet, mimo to cykle powieściowe cieszą się niesłabnącą popularnością. Czemu zawdzięczają ten sukces?
Zawdzięczają ją przede wszystkim wiecznemu niezaspokojeniu ludzkiej ciekawości. Uwielbiamy przyglądać się innym, patrzeć w ich życia, a nierzadko też doszukiwać się analogii do własnego życia czy też pojedynczych przeżyć. Historie ludzi będą zawsze w kręgu zainteresowania, a osadzenie ich w kontekście historycznym tworzy je jeszcze ciekawszymi.
Cieszy mnie, że sagi historyczne przeżywają w Polsce swój renesans. To znak, że zaczynamy interesować się szeroko pojętymi korzeniami, nie tylko związanymi z historiami własnych rodzin, ale ogólnie Polaków czy też ludzi mieszkających na ziemiach polskich.
Pierwszy tom „Czasu nadziei” zaczyna się opowieścią o losach bohaterów sprzed wieku. Czy kolejne tomy poprowadzą czytelnika aż do współczesności?
Nie. Na razie jest plan, by zakończyć historię kamienicy przy Gnieźnieńskiej 10 na roku 1946. Ale temat pozostawiam otwarty, nie ukrywam, że mam pomysł, jak poprowadzić historię dalej, aż do lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku.
Współcześni autorzy powieści na tle historycznym najchętniej osadzają w realiach wielkich miast. Dlaczego więc mały Pleszew?
Ponieważ jest to miejsce, w którym się urodziłam i w pierwszych latach wychowałam. Stara zasada pisarstwa mówi „pisz o tym, co znasz najlepiej”, a nie ma chyba miejsca, którego lepiej bym nie znała. Odczucia, które mamy w trakcie naszego dzieciństwa, zakorzeniają się w nas na całe życie i mimo, że nie mieszkam tam od lat, jest to dla mnie bardzo ważny zakątek na ziemi.
Jest jeszcze drugi powód, dla którego wybrałam Pleszew – to taka czysta Wielkopolska w pigułce, a ja od bardzo dawna chciałam spisać historię Wielkopolski, chciałam pokazać mentalność ludzi tutaj żyjących oraz pozwolić zrozumieć mieszkańcom innych regionów Polski tok myślenia Wielkopolan.
Czy pisanie to dla Pani odskocznia od dziennikarskiej codzienności, czy raczej jej naturalne uzupełnienie?
Powiedziałabym odwrotnie – dziennikarstwo było dla mnie jednym z kroków – bodaj tym najważniejszym – do pisania książek. Warsztat pisarski, który zdobywa się w zawodzie dziennikarza, jest nie do przecenienia i szczerze mówiąc myślę, że w takim natłoku faktów i postaci, z jakim mierzę się w „Dziewczynie z kamienicy”, bez doświadczenia dziennikarskiego byłoby mi bardzo trudno.
Edukacja historyczna to sformułowanie, które zrobiło w ostatnich latach wielką karierę i, co tu kryć, bywa mocno nadużywane. Literatura może być dobrym sposobem uczenia o przeszłości bez patosu?
Literatura jest idealnym sposobem na pokazanie historii bez patosu, ponieważ do tego właśnie służy szeroko pojęta kultura. Amerykanie wiedzą to od lat i dla nich historia i tożsamość nie kojarzą się z tanim patosem, ale z czymś, co ich spaja jako naród. Dzieje się to absolutnie bezwiednie głównie poprzez kanał popkulturowy. Dla przeciętnego Amerykanina obwieszenie się emblematami związanymi z flagą amerykańską jest czymś fajnym i normalnym, dla nas nasze symbole są akceptowalne stosunkowo od niedawna, a i to nie zawsze. Oczywiście, w ramach szeroko pojętej kultury to filmy i seriale mają o wiele większą siłę rażenia z tego powodu, że po prostu trafiają do większej liczby odbiorców. Tym niemniej pokuszę się o tezę, że literatura dociera w sposób bardziej trwały i długoterminowy, ponieważ współcześnie kręcone seriale i filmy żyją góra kilka „sezonów”, a książki – szczególnie te historyczne – będą żyć dziesiątki lat.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał Marcin Rosołowski