Tomasz Lis radził w 2015 roku emocjonować się kampanią wyborczą, jako że wyniki wyborów prezydenckich były, wedle niego, z góry znane. Po wyborach w Rzeszowie (bądź co bądź, prezydenckich) wiele osób do rady redaktora Lisa postanowiło się zastosować – i emocjonują się wynikami, które są znane „z dołu”, ale które były do przewidzenia wcześniej. Na ich podstawie próbują snuć scenariusze wprost zadziwiające. Tymczasem to, co stało się w Rzeszowie nie jest ani czym zaskakującym, ani nie jest żadną jaskółką zmian. Ma jedynie potencjał propagandowy i to dla obu stron polsko-polskiej wojenki.
Uporządkujmy fakty. Po pierwsze, to, że województwo podkarpackie wybiera generalnie prawicę nie oznacza, że to poparcie rozkłada się statystycznie po wszystkich gminach. Wielkie miasta w Polsce nie od dziś są matecznikiem opozycji i nie inaczej było w Rzeszowie. Wywodzący się z SLD prezydent Ferenc rządził niepodzielnie kilka kadencji i gdyby nie rezygnacja, zapewne wygrałby w kolejnej kadencji. Naturalnie, zawdzięcza to nie swoim politycznym korzeniom, ale talentowi, w tym umiejętności budowania skutecznych porozumień. Z czego jak z czego, ale z tego akurat rządząca prawica nie słynie, a z koncyliacją nie kojarzył się żaden z trzech prawicowych kandydatów na prezydenta miasta.
Również to wzruszające nawiązanie do historii polskiej prawicy – lat 90., kiedy to każdy ważniejszy lider miał swoją partię czy czasów po rozsypaniu się AWS – miało swój udział w wyniku wyborczym pana Fijołka. To nie jest tak, że jeśli wystartuje trzech kandydatów związanych z prawicą czy lewicą, to głosy wyborców tego obozu najpierw rozłożą się na nich, a potem w drugiej turze cudownie się zsumują. Jeśli do drugiej tury dojdzie, co okazało się w tym przypadku błędną kalkulacją. Dokładnie tak samo, jak wspólna lista kilku partii nie oznacza automatycznego zsumowania głosów wyborców ugrupowań, które uzyskałyby startując oddzielnie. Przekaz „wspólny kandydat” kontra „trzech kandydatów” w oczywisty sposób grał na korzyść zwycięzcy. Podobnie, jak fakt, że po drugiej stronie dwóch z trzech kandydatów to rządowi urzędnicy.
Komentatorzy znęcający się nad Zjednoczoną Prawicą drwili, że nadzieje obozu rządzącego na przejęcie steru w Rzeszowie okazały się płonne, a wystawienie dwóch kandydatów ZP było samobójcze. Być może jednak to uproszczone spojrzenie. Z sondaży wynikało, że szansa na wygraną pisowskiego kandydata była od początku mała. Rzeszów był zatem poligonem doświadczalnym, sprawdzeniem, jak wypadną kandydaci poszczególnych partii, startując oddzielnie. Pamiętajmy, że na początku był też kandydat Porozumienia, który jednak nie zdołał chyba nawet zebrać podpisów… Tylko żeby dojść do takich wniosków, nie trzeba było ryzykować wzmocnienia wizerunkowego opozycji i osłabienia wizerunkowego własnego obozu. Siła PiS, które mimo jesiennego tąpnięcia wciąż króluje w sondażach, wynika też z premii za jedność. Chociażby respondenci nie deklarowali tego wprost.
Wyniki wyborów w Rzeszowie są takie, jakich można było się spodziewać. No, może bez wygranej kandydata opozycji w pierwszej turze, ale przy trzech kandydatach prawicy taki scenariusz stawał się coraz bardziej prawdopodobny. To dobry punkt do wizerunkowej odskoczni i dla obozu władzy, i dla opozycji. Dla pierwszego do pokazania, jak ważna jest jedność i do piętnowania tych, którzy tę jedność naruszają. „Bez współdziałania będziemy mieli Rzeszów w całej Polsce” – mówiąc w skrócie. Dla opozycji… Nie, nie oklepany przekaz, że trzeba stworzyć wspólną listę od Lempart po Jana Filipa Libickiego. Ten pomysł nie wypalił w 2019 roku. Ale przekaz, że nowe idzie od dołu, że na bazie lokalnych sojuszy i zwycięstw będzie można odbić Warszawę? Ten kierunek, trudniejszy do rozegrania komunikacyjnego, ale za to bardziej realny w naszych warunkach, może przynieść rezultaty.
Marcin Rosołowski
Rada Fundacji Instytut Staszica
www.erzeszow.pl