Państwowe Gospodarstwa Rolne nie miały szansy na przetrwanie, ale sposób ich likwidacji był skandalem i błędem – pisze Piotr Gursztyn
Przy każdej głośniejszej aktywności Leszka Balcerowicza wraca sprawa jego winy bądź zasług odnośnie likwidacji PGR-ów. Słychać wtedy głosy jednoznaczne – z jednej strony, że to straszliwa zbrodnia na owych gospodarstwach. W głosach tych wyczuwa się sugestie jakoby były to kwitnące oazy dostatku i wydajności. Z drugiej czuć nieco okrutną satysfakcję, że leniwych i zapitych nierobów (jest przecież taki stereotyp) spotkała sprawiedliwość. Nie odnajduję się w tej dychotomii, pewnie dlatego, że z powodów osobistych nie jest to dla mnie temat abstrakcyjny.
Będzie to zatem komentarz pisany z żabiej perspektywy. Kogoś kto od dziecka widział PGR-y i znał ludzi stamtąd. Muszę też wyjaśnić, że widziałem dwa pegeerowskie światy. Jeden to ten najbardziej znany, czyli z tzw. Ziem Odzyskanych. Czyli z moich rodzinnych stron. Drugi to PGR-y z Poznańskiego, gdzie mam krewnych i gdzie w dzieciństwie i młodości spędzałem wakacje oraz święta. Ba, nawet z racji pewnej peerelowskiej praktyki, czyli wysyłania młodzieży szkolnej na wykopki, zdarzyło mi się przepracować ileś dni na pegeerowskich polach. I nie było to wychowawcze doświadczenie.
Te poznańskie PGR-y funkcjonowały oczywiście znacznie lepiej. Na pierwszy rzut oka było widać większą schludność, lepszy stan budynków, staranniej uprawione pola. Także poziom życia ich pracowników oraz mieszkańców był wyższy. Nawet nie tyle w sensie czysto materialnym, co etosu pracy i mniej dotkliwej skali różnego rodzaju patologii społecznych. Nie przypadkiem komuniści próbując ratować ideę rolnictwa skolektywizowanego tam ulokowali wzorcowe gospodarstwa w typie PGR Manieczki.
Można długo pisać o patologiach PGR-ów – od gospodarczych, czyli wszechobecnego marnotrawstwa po społeczne, czyli np. powszechne pijaństwo. Zwraca się uwagę, że władze PRL pakowały w PGR-y gigantyczne środki inwestycyjne – kosztem rolnictwa indywidualnego – i nic to nie dawało. Wydajność i dochodowość i tak była zbyt niska. Można jednocześnie zauważyć, że były podobne nakłady w infrastrukturę cywilizacyjną – świetlice, przedszkola, kluby w PGR-ach. I też nie pomogły w znaczącym podniesieniu statusu kulturowego mieszkańców Państwowych Gospodarstw Rolnych. Problemem były też animozje i silne wzajemne uprzedzenia między mieszkańcami wsi z gospodarstwami indywidualnymi a ludźmi z PGR-ów. Rzekomo egalitarna PRL nie potrafiła ich usunąć, skoro mocno funkcjonowały jeszcze w latach 80-tych.
Sprawa deficytowości dużej części PGR-ów w czasach PRL jest oczywista. Ale mniej znanym faktem jest to, że już wtedy bardziej aktywni ich mieszkańcy starali się z nich uciekać. Liczba pracowników PGR w 1980 r. wynosiła prawie pół miliona. W 1989 było już ich o 100 tys. mniej. Postępująca mechanizacja i tak sprawiała, że poważny procent pracowników był całkowicie zbędny. Proces zastępowania ludzkiej siły roboczej przez maszyny i urządzenia jest zjawiskiem stałym i całkowicie naturalnym w rolnictwie. Dotyka też rolnictwo indywidualne, więc było oczywiste, że tym bardziej skutki będą widoczne w nadmiernie obsadzonych i nieelastycznych dużych gospodarstwach państwowych.
Tak więc trudno brać na poważnie dzisiejsze opinie, że mogły tak trwać dalej i że nie wiązałoby się to z żadnymi problemami. To było po prostu niemożliwe. Nie znaczy to jednak, że likwidacja PGR-ów była sukcesem, albo że w ogóle nie była problemem. Po pierwsze, cała operacja została przeprowadzona według jednej sztampy – czyli likwidacja. Część gospodarstw była dochodowa i miała szanse utrzymać się w gospodarce rynkowej. Ba, dotrwać do czasów wprowadzenia dopłat bezpośrednich. Oczywiście nie jest rolą państwa (poza rzadkimi przypadkami gospodarstw doświadczalnych i badawczych) pełnić roli obszarnika. Dochodowe gospodarstwa można było przekształcić np. w spółki pracownicze z prawem zbycia udziałów.
We wszystkich przypadkach likwidacja PGR-ów oznaczała destrukcję ich majątku trwałego, często rozkradanie. Przez szereg lat wielkie połaci ziemi nie były uprawiane. A najgorszy oczywiście był los pozostawionych tam ludzi, którzy z oczywistych powodów nigdzie nie mogli wyjechać. Właściwie porzuconych na pastwę alkoholizmu w przypadku starszych lub przestępczości w przypadku młodych. Skalę zjawiska pogarszał fakt koncentracji PGR-ów w kilku regionach naszego kraju i to, że w wielu gminach były głównym pracodawcą oraz organizatorem życia na wsi.
Można oczywiście spojrzeć na to z perspektywy leseferyzmu, że każdy jest kowalem swojego losu. Tyle tylko, że efektem tego było to iż na prawie trzy dekady państwo i społeczeństwo polskie i tak miało ten problem na głowie w postaci wydatków na opiekę społeczną, pracy policji, a także wyrzutów sumienia, co objawiało się w częstych doniesieniach medialnych na temat nędzy życia w dawnych PGR-ach. Leseferystyczne podejście sprawiło, że ci ludzie nie dostali żadnej wędki, nie mieli szansy na jej samodzielne zdobycie, więc i tak trzeba było dawać rybę. A lepiej byłoby, gdyby mieszkańcy byłych PGR-ów pracowali na nasze wspólne PKB, a ziemia rodziła plony, które powiększałyby polski eksport.
Problem powoli sam się rozwiązuje, a to za sprawą biologii. I przechodzi w następny, czyli starzenie się ludności wsi, a finalnie jej wyludnienie. Czyli brak dostatecznej liczby wykwalifikowanych pracowników. Trudno to pogodzić z ideą zrównoważonego rozwoju.
Piotr Gursztyn
Dziennikarz, historyk, fundator Instytutu Staszica
Foto: wikipedia.com, foto by Piotrus