Psychiatria dziecięca ni z tego ni z owego stała się gorącym tematem politycznym. Dobrze, bo opinia publiczna zaczyna interesować się tym problem. Źle, bo stając się elementem walki międzypartyjnej mało kogo będzie interesowała istota tego problemu. A jego przyczyny można potraktować jako oskarżenie naszej współczesnej cywilizacji.
Problem nowych czasów
„Psychiatrzy coraz częściej mówią wręcz o epidemii zaburzeń psychicznych u dzieci i młodzieży, co dotyczy zwłaszcza zaburzeń depresyjnych oraz autoagresji” – to cytat z czasów jeszcze sprzed pandemii. Wymierne wskaźniki – jak np. wzrost liczby samobójstw nastolatków – potwierdzają ten niedobry trend. Dobrze więc, że politycy i media zaczęły interesować się tym tematem. W typowy jednak dla siebie sposób spłaszczają debatę do pieniędzy, a właściwie ich braku – czyli do niedostatecznego finansowania, małej liczby specjalistów, braku miejsc w placówkach leczniczych.
To oczywiście bardzo ważne, ale to rozmowa o leczeniu skutków, bez poszukiwania przyczyn. Bo przecież kilkadziesiąt lat temu, czy jeszcze dawniej, takiej opieki nie było wcale, a przecież ówczesne populacje nie wymierały z powodu masowych samobójstw, ani też nie zamieniały się w zbiorowiska „wariatów”.
Jest coś zastanawiającego, że ten problem dotyka nas teraz. Pod względem dobrobytu, wygody życia, bezpieczeństwa osobistego, długości życia, opieki zdrowotnej, stanu zdrowia somatycznego (bo jednak nie psychicznego) przytłaczająca większość ludzkości – w tym Polacy – żyją w najlepszych czasach. Wszystkie wskaźniki ekonomiczne i społeczne udowadniają, że jest to poza dyskusją. Dlaczego więc dzieci i młodzież (a także dorośli, bo w Polsce liczba samobójstw dorosłych mężczyzn jest bardzo wysoka) nie wytrzymują życia w tych ewidentnie komfortowych – w porównaniu z przeszłością – warunkach?
Słychać owszem argument, że nie wiadomo, czy wcześniej tak nie było, bo nie było psychiatrów, nie diagnozowano itp. itd. To głupi argument, bo to by znaczyło, że problemy psychiczne można przeczekać. Gdyby tak nie było to pokolenie dzisiejszych staruszków czy ludzi w wieku średnim powinno być trapione masowymi skutkami niezdiagnozowanych w okresie młodości schorzeń psychicznych. Mimo wszystko czegoś takiego nie widać. Gdyby zawsze to był taki sam problem, to wcześniejsze pokolenia by też to zauważyły. A nie ma skądinąd danych wskazujących na to, że traumatyczne przeżycia np. wojenne w skali masowej wywoływały epidemie chorób psychicznych. Wojny, epidemie, klęski głodu były stałym zjawiskiem w dziejach ludzkości i nie widać, aby produkowały rzesze „sumassziedszych”. Więc to nie kwestia doskonalszej diagnostyki.
Dziecko w centrum uwagi
Kolejny potoczny argument tłumaczy epidemię chorób psychicznych tym, że dzisiejsi rodzice nie mają czasu, by rozmawiać z dziećmi, bo aż tak bardzo są zapracowani. Z pewnością nie są aż tak zapracowani jak prządki z XIX-wiecznej Łodzi, które też przecież były matkami. To argument całkowicie fałszywy. Rodzice sprzed kilku dekad nie pracowali mniej niż dzisiejsi. Brali nadgodziny albo tracili czas w kolejkach. Albo byli chłoporobotnikami, którzy tracili czas na wielogodzinne dojazdy (jak ta postać z filmu Barei, która przekonywała, że „mleko ma najlepszy transport”). Albo po robocie uzupełniali domową aprowizację uprawą warzyw na swoich działkach. Albo musieli pracować z dala od rodzin – „ojciec Bóg wie, gdzie martenowski stawiał piec”. Na dodatek w tamtych rodzinach było więcej dzieci, poziom ogólnej edukacji był dużo niższy, więc nie było świadomości i zwyczaju, że potomstwu trzeba jakoś poświęcać czas.
Jest całkowicie odwrotnie. Dzisiejsze dziecko – szczególnie to małe – jest w centrum uwagi nie tylko swoich rodziców, ale też reszty dorosłych członków rodziny. Dziadków, ciotek, wujków. Bardzo mocno zmieniły się normy kulturowe. Ojcowie poświęcają dzieciom znacznie więcej czasu niż było to zaledwie kilka dekad temu. Wyjazdy wakacyjne, wycieczki są planowane pod dzieci, co kiedyś było niespotykane. Kary cielesne – kiedyś zjawisko powszechne – dzisiaj są patologią. I to nie tylko w rodzinach, bo np. niżej podpisany pamięta szkołę podstawową z przełomu lat 70-tych i 80-tych, gdzie postępowanie nauczycieli „karcących” uczniów linijką „po łapie” lub skakanką po nogach (to była domena wuefistów) było akceptowaną normą.
Upadek autorytetów
Te wyżej opisane zmiany w podejściu do dzieci są rzeczą pozytywną. Ale stało się coś dodatkowego, co niweczy tę większą troskę o dzieci. Coś co powoduje „epidemię zaburzeń psychicznych”. Osobiście uważam, że zasadniczą przyczyną jest erozja starych norm kulturowych, obyczajowych i religijnych, których nie zastępują żadne nowe. Stary typ rodziny, nawet w patologicznym wydaniu (jak np. filmowa rodzina Balcerków z „Alternatywy 4”), dawał poczucie przynależności i zobowiązywał do wzajemnej solidarności. Stary typ rodziny wiązał się z jasno określoną hierarchią, która często oznaczała brutalne traktowanie tych, co byli na dole, ale jednocześnie była przejrzysta oraz wiązała się ze zrozumiałą i oczywistą drogą podnoszenia wewnątrzrodzinnego statusu. Według naszych standardów tamten chów był nazbyt surowy, ale jego efektem było to, że dziecko wychodzące poza obręb rodziny miało na tyle grubą skórę, że było odporne na nieprzyjemności ze strony świata obcych. Przeżyte wewnątrz rodziny konfliktowe sytuacje uczyły relacji z ludźmi. A wyjście poza rodzinę dotyczy momentu kluczowego w rozwoju człowieka, czyli wejścia w nastoletniość. To okres, gdy rodzice przestają być autorytetem i punktem odniesienia dla bardzo młodego człowieka, a staje się nim grupa rówieśnicza. Czyli źródło wszystkich ewentualnych problemów związanych z „epidemią” zaburzeń psychicznych wśród dzieci i młodzieży. Tak więc dzisiaj w okres dojrzewania wchodzą pokolenia, które nie przypadkiem za Oceanem nazwano „płatkami śniegu”.
Nigdy nie ma powrotu do starych czasów, zwłaszcza, że wiele ówczesnych rzeczy było złe. Ale nie da się usunąć tego problemu walcząc ze skutkami, a nie szukając przyczyn. Nigdy w dziejach ludzkości erozja norm nie służyła dobru, szczęściu i rozwojowi jakiejkolwiek wspólnoty. Taki proces musi wpłynąć na życie codzienne każdego społeczeństwa – szanse jego rozwoju, konkurencyjność, stan bezpieczeństwa wewnętrznego i zewnętrznego itd. itp. I oczywiście jest i będzie to wpływ negatywny. To problem wszystkich – nie tylko rodziców, psychiatrów, psychologów, terapeutów, ale też polityków, policjantów, przedsiębiorców, klientów. Po prostu wszystkich. Świat zwariował – słyszymy często to oklepane zdanie. Ale wygląda na to, że to coś więcej niż tylko banalna przenośnia.
Piotr Gursztyn
Dziennikarz, historyk, fundator Instytutu Staszica