Agnieszka Domańska – prezes Instytutu Staszica pisze o batalii, jaką toczą dotknięci zakazami działalności przedsiębiorcy i ministrowie obecnego rządu
Od kilkunastu tygodniu obserwuję narastający konflikt pomiędzy naszymi przedsiębiorcami a rządem. Konflikt – który okazał się niemalże „wojną”. Wojną na prawników, przepisy, prawne luki, przechytrzenia, „myki” i uniki. Stawką w niej jest przetrwanie dziesiątek tysięcy polskich firm. A dodatkowo może ośmieszenie lockdownu? Emocje, które wzbudza cała sprawa oscylują pomiędzy zażenowaniem co do braku racjonalnych argumentów na kolejne obostrzenia a rozbawieniem związanym z niebywałą pomysłowością i dowcipem polskich drobnych biznesmenów. Nad wszystkim górują jednak – zdziwienie oraz poczucie przykrości… po prostu.
Trwająca od października ubiegłego roku zmienność decyzji rządu, przedłużanie lockdownu do „nie wiadomo kiedy”, niejasne zasady państwowej pomocy oznaczają dla biznesu najgorsze – kompletny brak stabilności. Niepewność. Obawy o opłacalność, płynność finansową, zdolność utrzymania zatrudnienia – wreszcie o materialny byt własny i rodzin. Gdy już nie ma wyboru a sytuacja staje się podbramkową, pozostają teoretycznie dwa wyjścia: płakać lub śmiać się lub zastosować jakąś kombinację obydwu. Lepiej jednak płakać ze śmiechu niż śmiać się przez łzy. Stąd kapliczki na stoku, kursy bezpiecznego spożywania alkoholu, szkolenia pod tytułami takimi jak „Utrzymywanie wysokiej temperatury w otoczeniu chłodnych cieczy” organizowane w pubach, kwiaciarnia na lodowisku czy impreza sylwestrowa „na Kurskiego”. Ale po kolei.
Aktywność zagrożeniem. Zagrożenie aktywnością
Tytuł tego tekstu mógłby dla większej ścisłości brzmieć „rząd contra biznes”, ale to nie byłaby do końca prawda. Bo przecież za pomocą zamykania gospodarki polskie władze nie uderzyły w wielki biznes, korporacje, czy finansjerę, którym akurat niewiele on szkodzi, ale właśnie w polskie społeczeństwo reprezentowane przez jego doskonałą część. Ludzi kreatywnych, przedsiębiorczych, śmiałych, inteligentnych, aktywnych i pracowitych. Myślę, że taki zestaw cech – o ile jest pewnym przybliżeniem – jest fundamentem, na którym opiera się drobna przedsiębiorczość. Bez nich – biznes raczej się nie uda. Uderzył też w społeczeństwo, i tutaj znów – w najbardziej aktywną jego część. Tych pragnących ruchu na świeżym powietrzu, ceniących wyjazdy rozwijające ciekawość poznawczą u dzieci czy krajoznawcze wycieczki. Świadomych nieocenionych błogosławieństw płynących z fizycznej aktywności, niezbędnej dla pracy całego ciała, mózgu, budowania tężyzny fizycznej i odporności na wszelkie choroby, ergo – chcących w ten sposób uniknąć Covid-19, by potem też nie zarażać innych. Już o tym pisałam zresztą na fali pierwszego październikowego zdziwienia decyzjami rządu. Przy szacunku, jaki mam dla naszego rządu za to, iż z prawdziwie ojcowską troską podchodzi do zdrowia rodaków i chce chronić nas przed wirusem, lockdownowe decyzje budzą moją konsternację.
Stężenie wirusa w wydychanym powietrzu
Bo jaka logika stała za zamknięciem wyciągów i zakazem ruchu narciarskiego? Przecież każdy, komu zdarzyło się być w górach, a dodatkowo korzystać z przyjemności jazdy na nartach wie, że NIE MA wprost możliwości, by śmigać blisko innych na stoku, bo na to nie dozwala rudymentarny instynkt samozachowawczy. Jazda zbyt blisko (powiedzmy bliżej niż cztery metry) jest niebezpieczna, jazda zbyt blisko – grozi zderzeniem, grozi wypadkiem, urazem, kalectwem lub śmiercią. Co do wyciągów – na orczykach jedziemy samodzielnie (!) lub w parach, na krzesełkach – i tak wszyscy są opatuleni, mają zasłonięte usta i nosy, BO JEST ZIMNO, wietrznie, a często zacina śnieg. Dodatkowo wiatr, świeże powietrze hulają, przewiewają wszystko wokół stwarzając chyba całkowitą niemożliwość przekazania sobie nawzajem – że tak powiem – wydychanego powietrza. Czy naprawdę trzeba to komukolwiek tłumaczyć? Z drugiej jednak strony już w pierwszym tygodniu stycznia (a zwłaszcza w weekendy) prawdziwe tłumy ustawiały się do kolei gondolowych, na przykład na Szyndzielnię, których to nie objęły rządowe obostrzenia. Zakaz dotyczył wszak korzystania ze stoków, a więc też i wyciągów narciarskich! Dla ukazania dalekowzroczności zastosowanego w tym przypadku podejścia do ochrony zdrowia publicznego, uściślę tylko, iż akurat w kolejach gondolowych 6-8 osób zajmuje maleńką przestrzeń około 1,5 czy 2 metrów sześciennych. Ze swej natury kapsuły te są zakryte. Tutaj więc zachować tak zwanej bezpiecznej odległości od innych po prostu fizycznie się nie da, implicite – nie jest możliwe unikanie wymiany wydychanego powietrza.
Grunt to nie dopuścić do zarażania
Cóż dalej? W trosce o obniżenie poziomu zarażeń podjęto decyzję, by wszystkie dzieci w Polsce (a zatem też ich rodziny) zostały wtłoczone w jeden dwutygodniowy czas ferii zimowych, zawsze – rozciągniętych na okres dwóch miesięcy. Jak wynika z danych MEN, w obecnym roku szkolnym 2019/2020 do szkół podstawowych uczęszcza w sumie ponad 3 mln uczniów, do szkół ponadpodstawowych około 1,5 miliona, a w szkołach branżowych I stopnia notuje się prawie 20 tysięcy uczniów. Łącznie w Polsce mamy więc niespełna 4,7 mln uczniów. Jeśli doliczymy do tego średnio tylko jednego rodzica (zakładając, że z małymi dziećmi spędza ferie obydwoje rodziców, a na przykład nastolatki spędzają ten czas samodzielnie), to mamy lekko licząc 9,5 mln osób. Efekt – tysiące ludzi na szlakach, w parkach, w kurortach, na górkach, na sankach, „jabłuszkach” i skiturach, korki na wjeździe do Szczyrku czy Zakopanego. Wiadomo – kto uważał, że jego dzieci zmęczone i psychicznie osłabione codziennym wielogodzinnym przesiadywaniem na lekcjach on-line zasługują na relaks, aktywny wypoczynek i zabawę, znalazł możliwość zakwaterowania lub przyjechał choć na weekend. Płynące zewsząd zapytania, petycje od branżowych stowarzyszeń, właścicieli stoków i całego biznesu „okołonarciarskiego”, prośby o wyjaśnienie – dlaczego tak? Dlaczego nikt nie bierze pod uwagę setek tysięcy złotych zainwestowanych w naśnieżanie stoków, utrzymywanie infrastruktury w gotowości, tego, ile osób zatrudnionych jest w branży i jak ogromne (pewnie nie do nadrobienia przez wiele lat) będą straty – zwłaszcza wobec tak pięknej, dawno niewidzianej śnieżnej zimy. Jakież racjonalne przesłanki stały za tymi decyzjami? Obok tego pytania być może najważniejsze – dlaczego decyzje były podejmowane, a zatem i ogłaszane – niemalże z dnia na dzień i praktycznie przez cały czas nie można uzyskać jasnej odpowiedzi – do kiedy potrwa ten lockdown? Dlaczego rząd nie ogłosił go na tyle wcześniej, by przedsiębiorcy mogli odpowiednio wcześniej rozplanować strategię i związane z nią wydatki? Z gorzkim wnioskiem – czy wobec tego polskie małe i średnie firmy z branż najbardziej dotkniętych restrykcjami nie zasługują na zwyczajny szacunek? Dla wysiłku, który podejmują, zainwestowanych oszczędności, dla ich pracy i czasu?
Reakcja rodzi akcję
Reakcją ze strony rządzących – odpowiedzią natury dość enigmatycznej – były (nota bene spadające) statystyki zakażeń tłumaczące ponoć konieczność ograniczenia przemieszczania się po kraju. Żeby rodacy się za bardzo ze sobą nie stykali. Zgoda. Jednakże dlaczego wobec tego prawie jedna czwarta populacji ma korzystać z zimowej przerwy w jednym czasie? Dotkniętych zamknięciem zostało dziesiątki tysięcy polskich firm różnych branż – począwszy od gastronomii, poprzez rozrywkową (kluby, dyskoteki, imprezy masowe), fitness, artystyczną, narciarską, obiekty sportowe (w tym zwłaszcza baseny) i wiele innych. Nikomu nie trzeba tłumaczyć, że każda firma to system naczyń połączonych, czy też łańcuszek biznesowych powiązań i współzależności. Od tej będącej w centrum, poprzez dostawców, poddostawców, wszelkiej maści zleceniobiorców i kontrahentów zatrudniających swoich pracowników – zwłaszcza, że outsourcing usług i ścisła specjalizacja to immanentna cecha rynkowego ekosystemu. I dlatego restauracja to nie tylko restauracja, to też dostawca mięsa i warzyw, środków higienicznych, piekarz, firma transportowa, logistyczna, sprzątająca czy zapewniająca księgowość. Nie wszyscy mogli skorzystać z „tarczy”, bo nie każdemu postanowił przyznać ją rząd. A ci, co dostali twierdzili, że przypomina raczej jałmużnę, a nie fundusze choćby częściowo wyrównujące liczone w milionach złotych straty i bezpowrotnie zaprzepaszczone inwestycje. Nie mówiąc już o bankowych kredytach czy czynszach – stanowiących wszak koszty stałe! Dodatkowo coraz głośniej podnosili nie tylko oni, ale reszta społeczeństwa, że spadająca liczba zakażeń powinna, według przyjętych algorytmów, oznaczać zdejmowanie kolejnych rejonów kraju ze strefy czerwonej i „przenoszenie” do żółtej.
Przedsiębiorcy poczuli się więc oszukani, wręcz okpieni przez rząd. Idąc więc po rozum do głowy, postanowili odwołać się do sposobu odwiecznego – użyć fortelu. Jak Zagłoba, którego nigdy – zwłaszcza w „ciężkich terminach” – ów słynny dowcip nie opuszczał, a zagrożenie wręcz go wyostrzało. Okazało się po raz kolejny, że pomysłu, kreatywności i pogody ducha w Narodzie nie brakuje. Zaiste na takie rzeczy wpaść może tylko Polak!
Kapliczka na stoku i kwiaciarnia na środku lodowiska
Jedną z pierwszych akcji już na początku stycznia tego roku była „kwiaciarnia na lodowisku”. Właściciele lodowiska „Lodogryf” w Szczecinie postanowili obejść rządowe obostrzenia, przemianowując obiekt na „magazyn z kwiatami”. Po zakupie kwiatów, trzeba było odebrać je samodzielnie ze środka lodowej tafli. Najbardziej rozbawił mnie komentarz właściciela. Stwierdził, że sprzedaje kwiaty i nie interesuje go, w jaki sposób zostaną one odebrane przez kupujących. Mogą oni do nich „podejść, podbiec, skakać, czołgać się po lodzie lub nawet podjechać na łyżwach”. Mimo to, sanepid nałożył na właściciela karę administracyjną w wysokości 30 tys. złotych i nakazano zamknięcie sportowego obiektu. Potem jednak na lodowisku organizowano „kursy jazdy na łyżwach” i jako taki obiekt mógł znów działać. Mam nadzieję, że poczucie humoru uratowało właściciela od załamania nerwowego, bo zrozpaczony podkreślał, że robi to wszystko jedynie dla ratowania swojej firmy, której tarcza nie objęła. Mówił: „takie miejsca, jak lodowiska nie są objęte rządową tarczą, bo pracują tu pracownicy sezonowi, a nie na etatach”.
Grzegorz Schabiński, znany restaurator z Jasła postanowił podejść do sprawy w jeszcze bardziej „kolorowy” sposób. Na stoku narciarskim w Chyrowej (Chyrowa-Ski) ufundował kapliczkę pod wezwaniem „Matki Boskiej Dającej Nadzieję na Przetrwanie” (jej budowa rozpoczęła się 14 stycznia). Schabiński podkreślał „to będzie taka prosta, bidniusia kapliczka, ale każdy będzie mógł wejść na teren stoku i pomodlić się przy niej. Wystarczy, że wpłaci cegiełkę na budowę”. Orczyk na stoku przemianowano na „wyciąg do wiary” i szybko uruchomiono. Na stoku pojawiły się setki narciarzy, a przedsiębiorca cieszył się z „licznych pielgrzymów”. W następnych dniach uruchamiano w całej Polsce kolejne i kolejne ośrodki narciarskie. Wszystkie – w pełnym reżimie sanitarnym jako miejsca odbywania różnych kursów i szkoleń (w tym z BHP), na które zapraszano całe rodziny. Właściciele chętnie zapraszali też policję i sanepid, by skontrolowali poziom przestrzegania anty-covidowych zaleceń, np. co do zachowania odpowiedniej „bezpiecznej” odległości pomiędzy kursantami.
Hitem okazała się sylwestrowa impreza „Na Sylwestra marzeń TV” zorganizowana w jednym z klubów w Trójmieście. W samym środku obostrzeń. Transmitowana w Internecie – żeby nie było! W zabawie – podobnie jak w tej zorganizowanej przez Jacka Kurskiego – mogły uczestniczyć tylko osoby zatrudnione jako aktorzy. Stosowną umowę zawierało się przy wejściu: zakładała ona wypłatę w wysokości 1 zł; przy czym koszt wejścia do klubu wynosił 19 zł. Właściciel klubu mianował ją „reality show bez scenariusza”. Policja skontrolowała wydarzenie i po przedstawieniu informacji o zatrudnieniu bawiących się jako aktorów „bezkonfliktowo usunęła się z lokalu”. W rozmowie z jednym z portali właściciel klubu podziękował Jackowi Kurskiemu, szefowi TVP, „za inspirację i zademonstrowanie, że opracowany przez telewizję państwową sposób na ominięcie obostrzeń działa”. Zachęcony takim obrotem sprawy przedsiębiorca postanowił imprezę dla tanecznych statystów uczynić cykliczną (piątkowe i sobotnie wieczory o ile pamiętam). Zaczęły też powoli otwierać się „w podziemiu” kolejne bary, kluby czy restauracje.
Sądy przyszły w sukurs
Odpowiedź administracji była w każdym przypadku podobna: policyjne naloty, zastraszanie, nakładanie (nawet codziennie!) kar w wysokości 30 tys. złotych. Trzeba mieć doprawdy zdrowie, żeby ze spokojem przyjmować tzw. dywanowe kontrole służb. Albo być zdesperowanym – w obliczu bankructwa. Jednak coraz głośniej podnoszono znany już od dawna argument. To nie firmy działają nielegalnie, ale rząd, bo zakazuje działalności gospodarczej bez umocowania prawnego w ustawie. Jedyną podstawą byłoby wprowadzenie stanu wyjątkowego automatycznie otwierające drogę do uzyskania od rządu odszkodowań. Stan wyjątkowy rozwiałby wszelkie wątpliwości co do legalności zamykania przedsiębiorstw, lecz także kwestie dotyczące wsparcia dla biznesów byłyby prowadzone z mocy prawa, na postawie wniosków zawierających listę ponoszonych kosztów (między innym najmu oraz wynagrodzeń) i nie wymagałaby w żadnym etapie zaangażowania rządu dzielącego państwowe pieniądze. Dlatego nagle nastąpił przełom. Był nim wyrok opolskiego sądu unieważniający karę nałożoną przez sanepid na fryzjera, który otworzył swój zakład w dobie obostrzeń. Uzasadnieniem było bezprawne ograniczanie – zagwarantowanej w Konstytucji RP – wolności prowadzenia działalności gospodarczej. Po tym światełku w tunelu, przedsiębiorcy zaczęli odwoływać się do sądów, które praktycznie gremialnie przyszły im w sukurs. Dla przykładu, w połowie ubiegłego miesiąca Wojewódzki Sąd Administracyjny w Warszawie rozpoczął rozpatrywanie skarg na nałożone przez sanepid kary za łamanie obostrzeń. Do 18 stycznia sędziowie wydali orzeczenia w 21 przypadkach. Wyrok brzmiał tak samo: stwierdzono nieważność decyzji. Innymi słowy – kary pieniężne zostały zniesione. Podobnie WSA w Szczecinie uchylił karę nałożoną na bar za przyjmowanie klientów w czasie pandemii. Została ona uznana za nałożoną z rażącymi uchybieniami formalnymi i na podstawie przepisów, które nie mają mocy prawnej oraz naruszających konstytucyjne prawa Polaków. Tak dzieje się w całej Polsce, o czym donoszą media, ale też portale społecznościowe. Warto też dodać, że podobne wyroki dotyczyły mandatów na obywateli związanych z zakazem przemieszczania się, obowiązkiem kwarantanny, zachowania odległości oraz zasłaniania ust i nosa.
Mamy dość – Veto!
Przedsiębiorcy od zawsze podkreślali, że nie są przeciwko rządowi ani nie lekceważą pandemii. Zawisło jednak nad nimi widmo masowych bankructw, bezrobocia, a nawet utraty środków do życia, gdyż wielu podmiotom wsparcie od państwa jest po prostu odmawiane.
W niedzielę 31 stycznia 2021 roku minęło 100 dni od zamknięcia gastronomii i fitness na dwa tygodnie (sic!). W branży gastronomicznej pracowało przez wybuchem pandemii około miliona osób. Kilka dni temu podano informację, że ponad 57 procent przedsiębiorstw z branży HoReCa (hotelarstwo i gastronomia) nie widzi szans na utrzymanie się na rynku nawet jeszcze przez trzy miesiące. Polski Fundusz Rozwoju oszacował, że Tarcza Finansowa 2.0 przez pierwsze 10 dni funkcjonowania dotarła do zaledwie 4 tys. restauracji i placówek gastronomicznych, natomiast w Polsce funkcjonuje około 72 tys. takich biznesów. Biuro Informacji Kredytowej z kolei podawało, że z powodu pandemii wzrosło wyraźnie zadłużenie branży gastronomicznej. BIK wyliczył zobowiązania do spłacenia na około 700 mln zł, zastrzegając przy tym, że w poważnej sytuacji finansowej znajduje się około 7,5 procent przedsiębiorców.
Natomiast Polska Federacja Fitness przypomina, że przed wybuchem epidemii w Polsce działało prawie 3 tys. klubów fitness, do których uczęszczało nieco ponad 3 mln osób. Cała branża fitness w Polsce jest warta około 4 mld zł. Blisko 90 proc. jej pracowników zatrudnionych jest na podstawie umowy innej niż umowa o pracę, najczęściej jest to umowa zlecenia. Przedstawiciele branży fitness od samego początku usiłowali przekonać rząd o braku racjonalności nałożonego na nich na jesieni ubiegłego roku zakazu działalności. Argumentowali o absolutnym reżimie sanitarnym, który utrzymują. O tym, że na siłownię przychodzą tylko ludzie zdrowi oraz że nie odnotowano żadnego udokumentowanego przypadku zarażenia się koronawirusem w takim obiekcie w całej Polsce. Chcieli dialogu, wyjaśnień, argumentów. Zwłaszcza wobec decyzji rządu o oficjalnym otwarciu od 1 lutego sklepów w galeriach handlowych, muzeów i galerii sztuki oraz zniesieniu godzin dla seniorów. Skoro muzeum stanowiące przestrzeń zamkniętą czy sklep, do którego może przyjść każdy – to dlaczego nie stok lub siłownia?
Bankrutujący i zdesperowani przedsiębiorcy – wobec braku chęci dialogu ze strony władz – powiedzieli więc w końcu dość! Zawiązali akcję, która – rozpoczęta na Podhalu pod nazwą „góralskie veto” – stała się wkrótce ogólnopolska. Zachęceni korzystnymi wyrokami sądów pod hasłem OtwieraMY# po prostu zdecydowali, że w dniu 1 lutego gremialnie otworzą swoje biznesy, nawet jeśli zakaz nie zostanie zniesiony.
Ping-pong
Rząd w zapowiedziach odmrażania gospodarki od 1 lutego pominął „najbardziej zbuntowane” branże. Ostatecznie więc ok. 1600 klubów fitness uruchomiło w tym dniu działalność. Spodziewając się jednak odwetu – nasilonych kontroli ze strony policji i sanepidu, właściciele siłowni postanowili nie ogłaszać, które obiekty zostaną otwarte. „Nie chcemy ułatwiać im pracy”. Kolejnym pomysłem było przerejestrowanie działalności na inny kod PKD. Konkretnie na numer PKD 85.51, czyli „pozaszkolne formy działalności sportowej” nieujęty w rozporządzeniu Ministra Zdrowia wśród branż objętych zakazem działalności. „Obiekty pod tym kodem mogą działać” – mówią przedsiębiorcy, a nasłane na nich kontrole faktycznie odejść musiały z kwitkiem. Najsmutniejsze było jednak jedno. Na jaw wyszło, że działanie klubu fitness nie jest żadnym faktycznym zagrożeniem dla zdrowia i życia ludzi. Nie o to tu w ogóle chodzi. Jest zagrożeniem dla lockdownu, bo oto wystarczy zmienić kilka cyferek w formularzu i już prowadzenie biznesu niebezpiecznym nie jest!
Na odpowiedź nie trzeba było długo czekać: rząd rzucił do walki z przedsiębiorcami niemal wszystkie służby. W poprzedni weekend można było zobaczyć, jak policja blokuje wejście do otwartego klubu, inspektorzy sanepidu nakładają kary, na front zostali rzuceni także funkcjonariusze skarbówki oraz strażacy. Doszło nawet do użycia broni gładkolufowej.
Reakcja polskich firm to złożenie przez Izbę Gospodarczą Gastronomii Polskiej pozwu zbiorowego przeciwko Skarbowi Państwa. Organizacja, która skupia 76 tys. firm, nie ukrywa, że może to być największe roszczenie w historii Polski. Podobny zbiorowy pozew składa Polska Federacja Fitness, potem mają przyjść indywidualne pozwy od „pozbawianych chleba” prowadzących siłownie i kluby sportowe.
Piłeczka w grze, więc rząd postanowił zagrozić klientom otwieranych obiektów i lokali. Prawnicy przeanalizowali paragraf 1 art. 826 kodeksu cywilnego, który stanowi, że „ubezpieczający obowiązany jest użyć dostępnych mu środków w celu ratowania przedmiotu ubezpieczenia oraz zapobieżenia szkodzie lub zmniejszenia jej rozmiarów”. Wskazano przy tym na par. 3 tego przepisu, w którym można wyczytać, że jeśli „ubezpieczający umyślnie lub wskutek rażącego niedbalstwa nie zastosował środków określonych w par 1, ubezpieczyciel jest wolny od odpowiedzialności za szkody powstałe z tego powodu”. Według rządu, klienci w sytuacji wypadku nie będą więc objęci ubezpieczeniem.
Wobec takiego dictum nasi przedsiębiorcy wytoczyli prawdziwą kolumbrynę. Okazała się nią zainicjowana przez Kongres Polskiego Biznesu akcja „Zapytaj Sanepid”, która ruszyła 3 lutego. Polega ona na masowym wysyłaniu zapytań o informację publiczną, na które urzędnicy będą zobowiązani odpowiedzieć w określonym ustawowo czasie. To obligatoryjne, więc urzędnicy nie mają wyjścia. Głównym celem akcji jest spowolnienie działań Sanepidu dzięki czemu – jak mają nadzieję przedsiębiorcy – ograniczy on kontrole w lokalach. „Wyślijmy tysiące wniosków do Sanepidów, których pracownicy mają za dużo wolnego czasu i zamiast zajmować się wirusem, chodzą po restauracjach i uprzykrzają życie przedsiębiorcom”. To rodzaj rewanżu za liczne kontrole. Na oficjalnej stronie „Zapytaj Sanepid” można znaleźć licznik, który wskazuje, że uczestnicy wysłali już prawie 1,5 mln zapytań do Inspekcji Sanitarnej.
Przykrość i moralny kac
Cóż, odpowiedź przyszła dość szybko. Dwa dniu później, 5 lutego odbyła się konferencja prasowa, na której przedstawiciele rządu ogłosili, że od 12 lutego działać bez ograniczeń mogą stoki, baseny, hotele, kina, teatry, boiska czy korty. Nie chcę nawet myśleć, że nieuwzględnienie gastronomii czy siłowni działających przecież w pełnym reżimie sanitarnym, było formą odwetu. Czy jednak klienci restauracji są w niej „ulokowani” bliżej siebie niż ci spotykający się przy hotelowej recepcji? A wymiana pełnego wirusów powietrza w dusznej przestrzeni krytego basenu nie jest słabsza niż w wietrzonym i klimatyzowanym pomieszczeniu siłowni? O co więc tu chodzi? Każdy sam powinien spróbować odpowiedzieć sobie na to pytanie wnioskując z przedstawionych tu faktów. Wydaje się, że jak na razie przedsiębiorcy „wygrali” z rządem dzięki akcji „Zapytaj Sanepid”. Takie odnoszę wrażenie, ale to tylko wrażenie. Jednak ponad wszystkim pozostaje ogromny niesmak i wstyd. I przykrość. Takie, które rodzą się w sercu, gdy widzi się „uzbrojone” służby dywanowo kontrolujące zdesperowanych smutnych ludzi zatrwożonych o losy swoje i biznesów, na które przecież pracowali – często z rodzinami – przez lata. I jedyne, czego chcą to pracować nadal. Dla siebie, dla rodzin, dla kraju i państwa, któremu przecież sowicie odpłacają za wolność gospodarczą przekazywanymi podatkami. Zastanawiam się nie tylko nad tym, ilu z nich przeżyte stresy przypłaci zdrowiem (psychicznym i fizycznym). Myślę też, ilu z nich – nawet jeśli sprawy ostatecznie „rozejdą się po kościach”, bo sądy przyznają im rację i anulują nałożone kary – nie będzie potrafiło wybaczyć. Ilu ta przykrość skłoni ostatecznie do opuszczenia Polski, by zagranicą lokować swoje siły i życiowy power.
dr hab., prof. SGH Agnieszka Domańska, prezes Instytutu Staszica
Foto: pixabay.com