Świętej pamięci Vaclav Havel mawiał, że polityka nie tyle jest sztuką możliwości, co sztuką tego, co niemożliwe. W obozie władzy zbyt wiele osób traktuje ten aforyzm bardzo dosłownie. O ile kilka lat temu, gdy zaczął działać „cud 500 plus”, a opozycja nie miała pomysłu na skruszenie wysokiego poparcia społecznego można było walczyć o niemożliwe, to obecny moment nakazuje wyjątkową ostrożność. Także w kwestiach, w których finalnie władza ma rację, lecz nie umie tej racji obywatelom wyjaśnić.
W sprawie pomysłu likwidacji instytucji nieprzyjęcia mandatu powiedziano mnóstwo piramidalnych bzdur. A to, że jest to norma we wszystkich cywilizowanych i demokratycznych państwach (nie, nie jest), a to, że zrywa z zasadą domniemania niewinności, a to, że bez adwokata z urzędu się nie obędzie… Wszystko to podlane tradycyjnym sosem walki o wolność i dyktatury, która od pięciu lat umacnia się i umocnić nie może.
Nie wiadomo dlaczego dla mandatów karnych i kar nakładanych przez niektóre służby, a zwane popularnie mandatami, miałby istnieć wyjątek. Nie mogę odmówić uznania za skuteczną kary nałożonej przez skarbówkę, ale ma mi przysługiwać święte prawo odmowy przyjęcia mandatu. Jeśli nie przyjmę mandatu, zwykle kończę w sądzie, w którym niejednokrotnie zapada kara wyższa, niż ta, na którą opiewał mandat. A zdecydowana większość sądowych postępowań kończy się w naszym kraju utrzymaniem (lub nawet zaostrzeniem) nałożonej kary.
Co do zasady proponowane przepisy zmieniają w zasadzie to, że teraz nie policja czy inna służba będzie musiała iść do sądu po zakwestionowaniu słuszności wystawienia mandatu, a ukarany będzie musiał się od mandatu odwołać. Po czym, jak obecnie, sąd wysłuchuje obu stron i wydaje orzeczenie. Skąd teza, że zmienia się na niekorzyść sytuacja ukaranego obywatela? Pada argument, że będzie musiał wykazać swoją niewinność. Każdy, kto stawał przed sądem po odmowie przyjęcia mandatu wie doskonale, że i teraz musi on odeprzeć zarzuty, z którymi się nie zgadza. Narracja o tym, że przestaje obowiązywać zasada domniemania niewinności, jest nie do utrzymania.
Celem nowych przepisów ma być odciążenie sądów, które obecnie są zawalone sprawami związanymi z nieprzyjętymi mandatami. Jednocześnie autorzy projektu argumentują, że likwidacja instytucji nieprzyjęcia mandatu ma służyć także temu, by ukarany pochopnie kary nie przyjmował (bądź odmawiał), tylko w ciągu 7 dni zdecydował, czy uważa ją za słuszną, czy ryzykuje sprawę w sądzie. Brak tu logiki, chyba że ustawodawca zakłada, iż zdecydowana większość ukaranych wybierze opcję bez odwołania.
Racjonalność postulowanego rozwiązania psują fatalne szczegóły, zawarte w projekcie. Po pierwsze to, że mandat trzeba zapłacić nie czekając na rozstrzygnięcie sądu, który to sąd może, ale nie musi zawiesić ten obowiązek. Czyli, jednym słowem, odwołanie, jeśli da efekt, przyniesie zwrot pieniędzy (nawet kilkutysięcznych, poważnych kwot) po upływie dłuższego czasu. Czy państwo zwróci je ze stosownymi odsetkami? Odwołanie powinno automatycznie zawieszać obowiązek zapłaty kary. Nie można również przyjmować zasady, zgodnie z którą w postępowaniu odwoławczym sąd może wymierzyć karę wyższą, niż nałożono w drodze mandatu. Pomijając fakt, że byłoby to skrajnie niesprawiedliwe, nie odstraszałoby od składania odwołań. Przecież obecnie nieprzyjęcie mandatu niesie ze sobą takie ryzyko, a mimo to sądy są przeładowane związanymi z tym sprawami.
Najważniejsze jednak, że autorzy projektu nie są w stanie wyjaśnić, dlaczego ma być on dla obywatela korzystny. Można odnieść wrażenie, że zupełnie nie przygotowano się do promowania projektu, który z założenia budzi kontrowersje. W dodatku racjonalną ideę spaskudzono złymi szczegółami.
Trzeba również zwrócić uwagę na czas, w którym wystąpiono z projektem. Minęło ledwie kilka tygodni od końca fali masowych antyrządowych demonstracji. Przedłużający się lockdown budzi coraz większą irytację – paradoksalnie tym większą, im większa jest nadzieja związana ze szczepieniami, bo skoro mamy wreszcie szczepionkę, to po co tak surowe obostrzenia. Tarcia w łonie Zjednoczonej Prawicy regularnie i szczegółowo opisywane są przez opozycyjne media – także przy okazji omawianego projektu. Szansa, że jego procedowanie przebiegnie bez większych problemów, z góry była minimalna, a szansa, że zyska społeczną akceptację w takim kształcie i przy tak niespójnej argumentacji – zeru.
Przez pierwszą kadencję swoich rządów Zjednoczona Prawica sprawnie forsowała kluczowe projekty, a w sytuacji, gdy wiadomo było, że ich bilans może być niekorzystny, potrafiła się z nich wycofać – że wspomnę część ustaw sądowych czy niesławną nowelizację ustawy o IPN. W każdym razie było mocne wrażenie, że stery państwa trzymane są pewną ręką, nawet gdy okręt wpłynie na rafy. Wyborcy boją się i nie lubią przede wszystkim niepewności i chaosu; per saldo na dłuższą metę mniej szkodzą niepopularne decyzje, ale podejmowane przez władzę sprawną, niż taktyka wycofywania się z kontrowersyjnych pomysłów pod naciskiem społecznym. Jasne, miło że władza słucha obywateli, ale obywatele wolą, gdy strategia władzy wydaje im się logiczna. Mogą narzekać, krytykować, lecz chcą rozumieć, o co decydentom chodzi.
Zresztą niechętna reakcja na obostrzenia związane z drugą falą koronawirusa jest spowodowana nie tylko wymiernymi stratami części przedsiębiorców, lecz również brakiem zauważalnej logiki obostrzeń. Wiosną było surowo, ale taktyka była jasna: otworzyć tylko to, co niezbędne, resztą zamknąć. Obecny lockdown budzi szereg pytań: dlaczego siłownie, gdzie wg europejskich badań szansa na zakażenie jest bardzo mała, są nieczynne, ale wielkie sklepy ze sprzętem elektronicznym działają? Dlaczego w galeriach handlowych czynne są sklepy z alkoholem i salony Empiku, ale już nie sklepy z butami? Chyba, że uznać chodzenie w butach za taką rozrywkę, jak libacja w knajpie, zaś kupno butelki whisky i wypicie jej w domu już mieści się w ramach działań odpowiedzialnego obywatela. Koniec końców wrażenie jest takie, że urzędnicy nie mają jasnej strategii. Uchylanie przez sądy mandatów jako nałożone niezgodnie z prawem (coraz częstsze) potęguje chaos.
Nie jest winą PiS, że nie udało się zwalczyć „dyktowatości” państwa. Bowiem nie wszystko da się rozwiązać ustawami. Ustawą nie zmieni się mentalności pewnych kręgów, takich jak sędziowie, budowanej przez długie lata. Ustawą nie zmieni się spojrzenia Polaków na pewne sprawy. Co gorsza, ustawą nie zmieni się poziomu polskiej klasy politycznej i przekonania, że w imię politycznej walki z przeciwnikiem nie jest grzechem paraliżowanie państwa. Niemniej PiS nie powinien dokładać własnej dykty, a myśleć, jak skutecznie ją zastąpić porządnym, murowanym gmachem.
Marcin Rosołowski
Rada Fundacji Instytut Staszica
Foto: wikipedia.org