Wojna hybrydowa w praktyce: „Zielone ludziki” – scenariusz białoruski

Browse By

Na Białorusi cały czas trwają protesty po wyborach prezydenckich, w których Aleksander Łukaszenka zdobył 80,1 proc. głosów. Podczas, gdy na ulice białoruskich miast każdego dnia wychodzą tysiące protestujących, Władimir Putin oświadczył, że w Rosji sformowana została „rezerwa sił” spośród funkcjonariuszy organów ochrony prawa, która w razie konieczności może w każdej chwili zostać wysłana na Białoruś. Przekonywał, że nastąpiło to na prośbę prezydenta Białorusi Aleksandra Łukaszenki. Natomiast sam Łukaszenka zaczął oskarżać m.in. Polskę o działania hybrydowe i podburzanie społeczeństwa. Tymczasem uważna obserwacja wydarzeń rozgrywających się za naszą wschodnią granicą nasuwa ewidentne skojarzenia z rokiem 2014, gdy Rosja testowała na Ukrainie siłę i potencjał uderzenia hybrydowego – porównuje dr Piotr Łuczuk.

Przykład Ukrainy: „zielone ludziki” plus cyberatak

Niezwykle wymownym symbolem wojny hybrydowej na Ukrainie (zwłaszcza w kontekście aneksji Krymu) było pojawienie się tzw. zielonych ludzików. W ubiegłych latach Rosja pokazała całemu światu, że cyberwojna połączona właśnie z konwencjonalną operacją militarną nie pozostawia zaatakowanym państwom praktycznie żadnych szans na obronę. Jeśli interwencję zbrojną poprzedza akcja propagandowa lub sabotaż gospodarki danego kraju, władze nie są w stanie zmobilizować na czas armii w celu obrony, ani ostrzec swoich obywateli. Wydarzenia z 2007 roku w Estonii udowodniły, że wyścig zbrojeń w cyberprzestrzeni nabrał tempa i nic nie wskazuje, aby w najbliższym czasie miał z jakiegoś powodu zwolnić.

Na kolejny pokaz siły w wykonaniu Rosji nie trzeba było długo czekać. Pełnię siły i skuteczności uderzenia hybrydowego poczuła w 2014 roku Ukraina. Rosyjska agresja na Ukrainę połączona z zuchwałą aneksją Krymu udowodniła – w przeciwieństwie do twierdzeń wielu ówczesnych telewizyjnych komentatorów i ekspertów, zapewniających, że czasy wojny dawno odeszły w zapomnienie i jako europejska wspólnota możemy czuć się bezpiecznie – że obecnie w zasadzie każdy kraj bez wyjątku może zostać zaatakowany w sposób konwencjonalny, przy użyciu wojska na lądzie, morzu i w powietrzu. Był to jednak tylko przedsmak prawdziwego potencjału militarnego rosyjskiej armii. Odpowiedź na pytanie, co się stanie, gdy atak zostanie przeprowadzony w formie połączonego uderzenia sił specjalnych, kampanii informacyjnych i propagandowych oraz cyberataków poznaliśmy zatrważająco szybko. Rosja prowadząc ataki za pomocą różnych metod wprowadziła w życie doktrynę wojny hybrydowej. W jej ramach siły zbrojne są wykorzystywane w celu zwiększenia militarnej przewagi i możliwie najszybszego zajęcia terytorium wroga, przy prowadzonym równocześnie zmasowanym cyberataku, który paraliżuje możliwości obronne przeciwnika. Taki rodzaj działań wojennych bardzo dotkliwie odczuł półwysep krymski. Zaledwie rok po aneksji Krymu przez Rosję, tętniący życiem turystyczny kurort nad Morzem Czarnym zmienił się w odizolowany od świata zakątek.

Trzy fazy hybrydowego uderzenia

Już w 2014 roku na międzynarodowej konferencji naukowej International Scientific Conference zorganizowanej na Uniwersytecie Wileńskim i poświęconej tematowi wojny hybrydowej na Ukrainie, miałem okazję wykazywać, że zajęcie Krymu przez Rosjan ewidentnie nosiło znamiona operacji specjalnej, którą prowadziły jednocześnie siły polityczne i służby specjalne. Należy również założyć, że tak zaawansowana operacja zbrojna nie mogła być planowana z dnia na dzień. Okazuje się zatem, że w rzeczywistości przygotowania do ataku na Ukrainę i aneksji Krymu rozpoczęto jeszcze w czasie fali protestów na Majdanie w Kijowie. W hybrydowym uderzeniu na Krym wbrew zapewnieniom Kremla brali udział oficerowie rosyjskich służb specjalnych, a także przedstawiciele prywatnych firm paramilitarnych, a nawet krymskiej policji. Niezwykle znamienny jest cały scenariusz działań prowadzących do aneksji Krymu, bowiem jest to w zasadzie kwintesencja strategii wojny hybrydowej.

Przyjrzyjmy się mu nieco bliżej:

Faza pierwsza – w tej części operacji ograniczono się jedynie do wojny informacyjnej i sporadycznych przypadków cyberataków. Kreml wykorzystując potencjał trollingu w internecie i prowadząc zakrojoną na szeroką skalę kampanię propagandową i dezinformacyjną, podsycał antyukraińskie nastroje i inicjował w większości miast na Krymie demonstracje o wyraźnie separatystycznym zabarwieniu. Gdy udało się zebrać pierwszych zwolenników „wspólnej sprawy” i zaszczepić w ich głowach koncepcję „wyzwolenia Krymu” spod Ukraińskiego panowania.

Faza druga – zaczęto formować regularne oddziały rebeliantów, mające usankcjonować zbrojne powstanie o charakterze separatystycznym, odwracając uwagę od jakichkolwiek rosyjskich implikacji. Tymczasem dziennikarskie śledztwo prowadzone w sprawie inwazji na Krym wykazało, że słynne „zielone ludziki”, jak o walczących tam bojownikach mówił ironizując sam Władimir Putin, to w sporej części oficerowie rosyjskiego GRU (wywiad wojskowy), a także sił desantowych Federalnej Służby Bezpieczeństwa. Z kolei pod pretekstem powrotu Floty Czarnomorskiej z Soczi, na Krymie znalazły się również świetnie wyszkolone brygady Specnazu GRU z Stawropola wspierane przez spadochroniarzy z 31 brygady z Ulianowska. Gdy wszystkie pionki zostały rozstawione na szachownicy.

Faza trzecia – przy użyciu cyberataków, a także konwencjonalnego sabotażu, zakłócano skutecznie kanały łączności pomiędzy władzami w Kijowie, a dowódcami ukraińskiej armii, którzy zostali skierowani na wschód kraju w ramach operacji antyterrorystycznej. Rozpoczęła się regularna wojna, przez media określana jednak mianem „konfliktu zbrojnego” lub „starć”. Słowo wojna w medialnych relacjach padało wprost zaskakująco rzadko. Tymczasem rosyjskie media nadal rozkręcały machinę propagandy przekonując, że rosyjscy żołnierze, których obecności na Krymie i przy granicy z Ukrainą nie można już było ukryć, mogą używać broni palnej, jedynie po to, aby odpowiedzieć ogniem na ataki ukraińskich wojsk. O prawdziwych zamiarach rosyjskiej armii najlepiej jednak świadczy fakt, że skierowane na wschodnią Ukrainę siły rosyjskie składały się z żołnierzy kontraktowych, którym przed rozpoczęciem uderzenia kazano zostawić wszystkie mogące posłużyć w celu identyfikacji dokumenty, zdjęcia, oznaczenia poszczególnych oddziałów wojsk, a nawet telefony komórkowe.

Komentując doniesienia na temat „zielonych ludzików” operujących na Ukrainie generał Ben Hodges, były już dowódca wojsk lądowych USA w Europie, w rozmowie z „The Wall Street Journal” przestrzega, że Rosja od lat sprawia wrażenie kraju, szykującego się do wojny.

„Wierzę, że Rosjanie mobilizują się teraz do wojny, która w moim przekonaniu wybuchnie w przeciągu najbliższych pięciu-sześciu lat. Nie chodzi o to, że Rosja zacznie wojnę w ciągu tych pięciu czy sześciu lat, ale myślę, że oni właśnie teraz przewidują, że sprawy mają się tak, iż Rosja będzie uczestniczyła w wojnie – w jakimś stopniu, w jakiejś skali, z jakimś jeszcze bliżej nieokreślonym wrogiem w przeciągu tych pięciu czy sześciu lat,” – tłumaczył gen. Ben Hodges w lutym 2015 roku w rozmowie z „The Wall Street Journal”.

Analogia jest oczywista

Analizując przypadek wojny hybrydowej na Ukrainie, trudno nie dostrzec analogii w przypadku działań na Białorusi.

Zaledwie kilka tygodni temu Wschodnia Grupa Obrońców Praw Człowieka, cytowana przez Radio Swoboda alarmowała, że na terenie separatystycznych republik w Donbasie trwa rekrutacja „ochotników”. Zgodnie z tymi doniesieniami punkt dyslokacji miał się znajdować przy granicy z Rosją i Białorusią, a niektórzy z rekrutów nie kryli tego, że „jadą na Białoruś”. Ukraińska redakcja Radio Swoboda powołuje się m.in. na wpis dyrektorki tej organizacji Wiry Jastrebowej, zamieszczony na Facebooku jeszcze 6 sierpnia.

„Nasze źródła w niekontrolowanych przez Kijów częściach obwodu donieckiego i ługańskiego informują, że już od dwóch tygodni okupacyjna administracja Rosji w republikach zbiera kontyngent do udziału w akcjach poza granicami Ukrainy”.
– napisała Jastrebowa.

Informowała ona, że nabór odbywa się przez brygadę Prizrak i miejscowe komisariaty wojskowe, a rekrutom oferowane jest 30 tys. rubli (400 dol.) plus dniówki i pokrycie wydatków na wyjeździe. Pytani o to, jak przebiegać miałby przerzut całego tak uformowanego kontyngentu na Białoruś, rekruci odpowiadają, że Rosja i Białoruś mają wspólną strefę ekonomiczną. Jastrebowa. Zamieściła również zdjęcia ogłoszeń dotyczących rekrutowania do służby wojskowej na podstawie kontraktu. W jednym z nich zaoferowano miesięczne wynagrodzenie w wysokości 15 tys. rubli. Ogłoszenie skierowano do „ochotników w wieku od 18 do 55 lat”.

17 sierpnia Wschodnia Grupa Obrońców Praw Człowieka napisała z kolei:
„Na granicę Federacji Rosyjskiej i Białorusi wyruszyły trzy autobusy z „ochotnikami” z niekontrolowanych przez Kijów części obwodu donieckiego i ługańskiego. Dwa autobusy wyruszyły przez przejście graniczne Izwarinie, trzeci wyjechał z miasta Antracyt i pojechał przez miasto Nowoszachtyńsk obwodu rostowskiego”.

Cytowany przez Radio Swoboda Pawło Łysianskyj, przedstawiciel ukraińskiej rzeczniczki praw człowieka Ludmyły Denisowej w obwodzie donieckim i ługańskim, podkreślił, że rozmawiał z Jastrebową, która potwierdziła, że „tak, rzeczywiście odnotowano takie pojazdy”.

Jeśli przyjąć założenie, że puntem odniesienia do sytuacji na Białorusi, byłby scenariusz hybrydowego uderzenia przetestowany z powodzeniem na Ukrainie, wówczas należałoby przyznać, że obserwujemy właśnie fazę drugą całej operacji. Stąd już tylko krok do fazy trzeciej, której skutki również mogliśmy już obserwować.

Dr Piotr Łuczuk

Medioznawca, ekspert ds. cyberbezpieczeństwa. Adiunkt w Katedrze Internetu i Komunikacji Cyfrowej Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie. Redaktor naczelny serwisu FilaryBiznesu.pl. Ekspert Instytutu Staszica.

Foto: wikipedia,org, By Viktar Palstsiuk – Praca własna, CC BY-SA 4.0