Agnieszka Domańska: Ekonomia współdzielenia w dobie po-pandemicznej: idealizm czy mus?

Browse By

O rozwoju gospodarki współdzielenia w kontekście ekonomicznych skutków pandemii COVID-19 pisze prezes Instytutu Staszica prof. SGH Agnieszka Domańska.

Informacje na temat historyczno-dramatycznych spadków PKB jako spuścizna koronawirusowej pandemii, dochodzą od wielu miesięcy praktycznie zewsząd. I nie są to „śmieszne” jedno czy dwuprocentowe spadki (jak w przypadku poprzedniego kryzysu 2007-2009), ale iście dziejowe nawet dwucyfrowe załamania! O tym, że tak będzie, pisałam już w marcu: http://instytutstaszica.org/2020/03/14/koronawirus-pandemia-dla-gospodarki-zbawienie-dla-srodowiska/;http://instytutstaszica.org/2020/03/31/covid-19-nie-tylko-globalny-kryzys-ale-spory-reset-dla-ludzkosci/

Jako ekonomista powiem – tylko się załamać, usiąść i płakać. Z drugiej jednak strony, czysto po ludzku, nie sposób przecież nie zapytać, czy i de facto komu potrzebna była rozkręcona do czerwoności produkcja dóbr konsumpcyjnych (?). I czy racji nie mają ci, którzy twierdzą, że koszty środowiskowe, ale też psychiczne i społeczne rozwoju nadmiernego niepohamowanego konsumpcjonizm już dawno przekroczyły korzyści? Może więc dzięki COVID-19 mają szanse upowszechnić się modele do tej pory nieco marginalizowane, bo mało spójne z filozofią czystego zysku i powszechnej komercji? A może sam PKB jako miara rozwoju coraz słabiej spełnia swoją rolę, bo nie odzwierciedla w pełni dobrobytu, co – paradoksalnie – widać najlepiej właśnie w dobie kryzysów i załamań?

  Tezy te nie są ani rewolucyjne, ani nawet – nowe. Zyskują jednak nowe życie w świetle ekonomicznej „hekatomby”, która dotknęła właśnie świat. Notowane obecnie dziejowe (!) spadki PKB denotują bezpośrednio zmniejszenie (nominalne lub realne) nowo-wytworzonej produkcji. Według prognoz Komisji Europejskiej w całej strefie euro w 2020 r. PKB spadnie o 8,7 procent, a historyczne pikowanie nie ominie największych i najsilniejszych gospodarek. W drugim kwartale tego roku niemieckie PKB skurczyło się o 10,1 proc. (w stosunku do pierwszego kwartału), a cały rok Niemcy zakończą rok z recesją na poziomie -6,5%. Jeśli chodzi o Belgię, to zaliczy ona ujemną dynamikę PKB rzędu -8,8%, Holandia – 6,8%, a Luksemburg -6,2%. Francja ma skurczyć się aż o 10,6%. Najgłębsze, zgodnie z przewidywaniami i dotychczasowymi tendencjami, załamania będą udziałem „południowców”: Włochy mają odnotować -11,2%, Portugalia -9,8%, Hiszpania –11%, a Grecja -9%. Gospodarka Polski ma odnotować spadek o ok. 4,5%.     

Z punktu widzenia rachunków narodowych koronawirusowy lockdown z jego makroekonomicznymi konsekwencjami to zło niewątpliwe. Jednak z drugiej strony trudno nie zapytać, czy dla przeciętnego człowieka ograniczenie produkcji oznaczać musi drastyczny spadek możliwości zaspokajania potrzeb konsumpcyjnych? Bo właśnie gospodarcza zapaść w pewnym stopniu rymuje się z takimi modelami gospodarowania, które odwołują się w swych podstawach do ludzkiej współpracy i solidarności jako tkance budującej dobrostan człowieka, a w ostatecznym rozrachunku: społeczeństwa. A to w opozycji do hedonistycznego konsumeryzmu skoncentrowanego na zaspokajaniu potrzeb materialnych, które zbyt często oznacza zwyczajne marnotrawstwo. O tym, że czysto materialistyczne podejście, które spłyca perspektywę do zaspokajania, często sztucznie wykreowanych przez reklamy, popędów, a w którymś momencie przynosi przesyt, a nawet pustkę i rozczarowania mówi i pisze się od dawna (mowa oczywiście o krajach wysokorozwiniętych, które reprezentują „wygranych” procesów globalizacji).  

Jak mogliśmy zaobserwować – już sama, „atmosfera pandemii” COVID-19 wyzwoliła spore pokłady właśnie dobrosąsiedzkiej i obywatelskiej współpracy. Wspólne szycie maseczek, domorosła produkcja ochronnych przyłbic, bezinteresowna, przyjmująca najróżniejsze formy pomoc dla pracowników służby zdrowia i ich rodzin, naprawa oddawanych gratisowo komputerów, które służyć miały dzieciom z biedniejszych rodzin w dobie lekcji on-line – to tylko niektóre z przykładów, o których donosiły media. Po wtóre, i to prawdopodobnie jest jeszcze ważniejsze, dzięki kryzysowi COVID-19 wzrosły moim zdaniem szanse, że stałym elementem ekonomicznej przestrzeni stanie się sharing economy – gospodarka współdzielenia polegająca w skrócie na wzajemnej wymianie dóbr, pożyczaniu, współdzieleniu, czy też współużytkowaniu bez konieczności materialnego posiadania. Być może przestanie ona być niszowym trendem, ale – „stety” niestety – koniecznością wynikającą z pogorszenia sytuacji materialnej wielu gospodarstw domowych w krajach bogatych. Bo z pewnością taniej jest kupić używane, pożyczyć, albo wręcz na stałe pożyczać sobie wzajemnie w przypadkach, gdzie jest to zasadne i możliwe, czy też powrócić do starego dobrego zwyczaju dokonywania napraw niż kupować wciąż nowe. Zwłaszcza jeśli to „nowe” zakupione jest głównie pod wypływem kolejnej nachalnej reklamy i na to nowe musimy się zapożyczyć (a w sytuacji ekonomicznej niepewności jutra oddać nie będzie wcale tak łatwo).

Żeby nie być gołosłownym podajmy, że według badań ankietowych autorstwa naukowców z Politechniki Częstochowskiej przeprowadzonych pod koniec 2019 r., aż 42 proc. Polaków kupuje zbyt dużo w stosunku do swoich aktualnych potrzeb, niemal połowa (48,75 proc.) przyznaje się do wyrzucania przeterminowanej lub zepsutej żywności, a trzy czwarte respondentów twierdzi, że kupuje produkty, które nie są niezbędne i bez których można się obejść. Nieco ponad połowie ankietowanych zdarza się nabywać różnego rodzaju dobra lub usługi tylko dlatego, że posiadają je znajomi, krewni czy sąsiedzi. Światowe statystyki mówią zaś o tym, że w krajach wysokorozwiniętych marnotrawione jest ok. 30% zakupionej żywności, a przykładowo w USA miliony ton owoców i warzyw wyrzucanych jest przez samych producentów i nie trafia w ogóle na rynek z powodu drobnych defektów w wyglądzie. Marnotrawstwo, wynikające w znacznej mierze z impulsowego kupowania de facto niepotrzebnych przedmiotów, dotyczy oczywiście nie tylko wiktuałów.          

Szkodliwość hedonistycznych wzorców zachowań konsumpcyjnych oznaczających nadmierne kupowanie i gromadzenie dóbr materialnych ponad rzeczywiste potrzeby dotyczy jednak przede wszystkim degradacji środowiska naturalnego i nadmiernego wykorzystania zasobów. Powszechnie wiadomo też (bo można to zobaczyć na dziesiątkach filmów dokumentalnych nakręcanych przez ambitnych, zatroskanych losem świata dziennikarzy i filmowców), że produkcja dzielona jest przez tzw. wielki biznes zainteresowany wielkimi zyskami na poszczególne ogniwa międzynarodowych łańcuchów wartości dodanej. Czytaj: produkcja przeniesiona jest przez transnarodowe korporacje do krajów rozwijających się, gdzie za pracę w niegodziwych warunkach wypłacać można byle jakie wynagrodzenia, a prawo pracy leży. I nic, ale to zupełnie nic nie da święte oburzenie i jeszcze bardziej święte współczucie w stosunku do „biednych dzieci pracujących w fabrykach zamiast chodzić do szkoły”. Ale do rzeczy. Bo gdzieś tam, zupełnie pod bokiem globalizacji, świata wielkiej produkcji i korporacyjnej finansjery, która nawiasem mówiąc ma coraz większe trudności ze  skonsumowaniem własnych przeogromnych zysków (patrz:http://instytutstaszica.org/?s=finansjalizacja), urosły trendy, a nawet ruchy o charakterze oddolnym, społecznym, które przeciwstawiają się lansowanemu przez reklamy podejściu do kupowania: więcej, więcej, więcej (kupuj więcej – my zarobimy więcej)!

Z nich wyrosły modele takie, jak gospodarka współdzielenia (sharing economy), lokalność czy patriotyzm gospodarczy (ten lokalny, regionalny i narodowy). Ktoś mógłby mi zarzucić, że właśnie przejechałam się po zagadnieniach niezwykle szerokich i wielowątkowych (omówionych na tysiącach stron literatury fachowej z dziedzin ekonomii, socjologii i pokrewnych), a poważny naukowiec nie powinien wrzucać ich do „jednego wora”. To prawda. Jednakże prawdą jest też to, że wyrastają one wszystkie z pewnych pierwotnych i niepodważalnych potrzeb psychicznych człowieka, jak potrzeba budowania relacji z innymi, przynależności do grupy (wspomagająca budowanie własnej tożsamości), wzajemnej akceptacji, a zatem: wspólnota, solidarność, współdziałanie i tak dalej i tak dalej – sprawy, które niezależnie od innych okoliczności czynią człowieka szczęśliwym. Gospodarka współdzielenia – mimo, że w swej pierwotnej formie istniała przecież od prawieków – to domena współczesności, a jej rozwój możliwy jest dzięki nowoczesnych technologiom, działaniu internetowych platform sharingowych i najróżniejszych aplikacji. Co więcej przestała być ona domeną idealistów spod znaku alterglobalizmu, walki o sprawiedliwszy świat i wszelkich odmian „precz z korporacjami”. Obok, a raczej w parze z nią, idą takie nowe mody, jak dekonsumpcja, freeganizm czy smart shopping. O ile jednak gospodarka współdzielenia pięknie wpisuje się w idee zrównoważonego rozwoju odmienianego przez wszystkie przypadki począwszy od ONZ-owskich Milenijnych Celów Rozwoju, a skończywszy na rozsądnym nieobciążonym niepotrzebnymi wydatkami dysponowaniu domowych budżetem, to ze stricte ekonomicznej, a konkretnie fiskalnej perspektywy wydaje się ona śmiertelnym zagrożeniem. Zagrożeniem dla PKB, który jest przecież pierwszym wskaźnikiem obrazującym kondycję gospodarki.

Skoro PKB to dochód powstały dzięki wytworzonym nowym produktom i usługom – a na te popyt musi per saldo spaść, jeśli ludzie coraz częściej zastępować je będę dobrami pożyczanymi, współużytkowanymi czy używanymi zakupionymi od innych a nie ze sklepów – to istotnie – sam produkt krajowy ulegnie obniżeniu. W mniejszym stopniu dotyczy to usług, ale i w tym sektorze sharing rozwija się na całym świecie: zwłaszcza w turystyce czy transporcie pasażerskim (dokładniejszemu opisowi tych zjawisk wraz z podaniem konkretnych przykładów poświęcę odrębny tekst). A PKB to przecież produkcja generująca miejsca pracy, dochody gospodarstw domowych, a więc zajęcie i źródło utrzymania dla obywateli. Mówi o tym zresztą sam sposób mierzenia PKB pokazujący tożsamość wartości dodanej sumowanej ze wszystkich etapów produkcji oraz dochodów i zysków zaangażowanych w nią jednostek (w tym oczywiście wynagrodzenia). I to jest prawda. Z drugiej strony prawdą jest, że – właśnie – gospodarstwa domowe nie muszą w każdym przypadku zaopatrywać się w dobra nowe, aby zaspokoić swoje zakupowe potrzeby. Zwłaszcza potrzeby faktyczne, a nie sztucznie wykreowane przez reklamy, zaspokajane być mogą dzięki towarom z drugiej ręki. Inną sprawą jest, że np. we Francji pojawiają się już nowe projekty mające na celu opodatkowanie dochodów pochodzących z tej „gospodarki drugiego obiegu”. 

Aktywność konsumentów w sferze współdzielenia w oczywisty sposób obniża popyt gospodarstw domowych – tak potrzebny do ożywienia ostygłych gospodarek. A bez nowej produkcji nie ma też odpowiednich wpływów podatkowych finansujących realizację publicznych zadań i celów. Jednak – wobec załamania wartości PKB – dla wielu konsumentów z krajów wysokorozwiniętych sharing może – zwłaszcza teraz – okazać się ważną alternatywą dla „sklepu”, pomagającą przy okazji spełniać dobre uczynki opatrzone epitetem „zrównoważone”. Dlatego przez rządy wymiana towarów i usług spod szyldu second-hand powinna być widziana nie jako zagrożenie, ale niezbędne uzupełnienie rynku wewnętrznego.

dr hab. Agnieszka Domańska, prezes Instytutu Staszica

Foto: pixabay.com