W obronie rozdawnictwa

Browse By

Dystopijny czas pozwolił odgrzać spory między zwolennikami liberalizmu a interwencjonizmu państwowego. Tylko w innej jakby formie, która ojców liberalnej doktryny sprzed wieku przyprawiłaby o ból głowy. Spór mianowicie dotyczy nie tego, czy państwo ma pomagać w dobie kryzysu, tylko jak bardzo i jakimi metodami ma pomagać. Dostrzeżenie tego, że państwo nie może dzisiaj pozostać jedynie nocnym stróżem, samo w sobie już pokazuje ważne zjawisko. A mianowicie dostrzeżenie od lewa do prawa tego, że doktryn kuszących sto czy dwieście lat temu nie można bezkrytycznie przeszczepiać do realiów dwudziestego pierwszego wieku.

Zacznę od polemiki. Otóż Jerzy Wysocki, znany dziennikarz, konsekwentny liberał, mój przyjaciel, na swoim blogu rozprawił się z moją twitterową uwagą. Stwierdziłem mianowicie, że ci, którzy do nie dawna pomstowali na pisowskie rozdawnictwo, teraz domagają się nowego, ogromnego w skali rozdawnictwa.

Oczywiście, nieco przerysowałem sytuację. Ale, jak sądzę, mechanizm niekonsekwentnego rozumowania opisałem trafnie. Programy socjalne wprowadzane przez rząd Zjednoczonej Prawicy przez wielką część opozycji skupionej wokół PO i Nowoczesnej były traktowane właśnie jako bezrozumne rozdawnictwo. Nie mogę się zgodzić z Jerzym, że „antypis krytykujący rozdawnictwo to zjawisko marginalne i wręcz politycznie nieistniejące”. Owszem, politycy opozycji nauczyli się, że szydzenie z beneficjentów 500 plus nie przysparza im popularności, więc ostry ton zamieniono na łagodnie formułowane wątpliwości, czy aby państwo stać na szeroko zakrojone programy socjalne. Ale nawet w ostatnich miesiącach politycy KO nie byli w stanie uzgodnić, czy „to, co dane, nie będzie odebrane”, bo w zależności od tego, z kim rozmawiali dziennikarze, padały różnorakie deklaracje. W tych kręgach niezmiennie pokutuje przekonanie, że przez 500 plus ludzie na prowincji się rozleniwili, kobiety wolą siedzieć w domu (dodajmy – zamiast pracować za grosze na śmieciówkach), a państwa po prostu na nic nie stać. Budżet postrzegany jest na kształt średniowiecznego skarbca, w którym wystarczy trzymać złoto, aby być bogatym.

Dzisiaj słychać, że państwo, zamiast rozdawać, powinno robić zapasy na czasy kryzysu, czyli właśnie zamknąć ów skarbiec na cztery spusty. Taka doktryna dominowała do roku 2015 i przez kurczowe trzymanie się tego poglądu PO straciła władzę (chociaż nie tylko z tego powodu). Jednak owe rozdawnictwo miało wpływ na dynamiczny wzrost gospodarczy ostatnich lat. Polska za prowadzoną politykę w sferze gospodarczej i społecznej była chwalona przez wiele światowych instytucji, które trudno uznać za sympatyzujące z PiS. Tyle fakty.

Czy gdyby od 2015 roku wydawano o wiele mniej, Polska byłaby dzisiaj w innej sytuacji? Nie sposób tego stwierdzić z prostego powodu: nie wiemy, co będzie za miesiąc, nie wiemy, jak głęboki dotknie nas kryzys i jak zmieni się światowa gospodarka po pandemii. Krytycy pisowskiego rozdawnictwa, którzy chcą dzisiaj sutych dotacji dla firm sami przyznają, że nie chodzi o długofalowy, racjonalny program naprawczy, a o doraźne wyrównywanie strat. Tych strat nie da się wyrównać wszystkim w pełnej wysokości. Nie stać na to nawet europejskich liderów. To, co proponuje dzisiaj opozycja, brzmi atrakcyjnie. Owszem, w kilkumiesięcznej perspektywie może dać firmom oddech, ale kosztem będzie ruina finansów publicznych. A być może i hiperinflacja. W porównaniu z tym programy socjalne wydają się umiarkowane.

Co do tych programów: na razie nikt nie chce o tym mówić, ale wydaje się, że będą musiały one ulec ograniczeniu. Kryterium dochodowe wydaje się tu kryterium najrozsądniejszym. Chociaż oczywiście będzie budziło emocje. Zawsze ktoś będzie czuł się poszkodowany.

Żeby nie było, iż nie zgadzam się w niczym z Jerzym – ma on rację, że państwo ma obowiązek zrekompensować straty tym przedsiębiorcom, którzy musieli zamknąć biznes z powodu wprowadzonych przez rząd ograniczeń. Nawet w czasie wojny rekwiruje się dobra za pokwitowaniem, by ich właściciel mógł później otrzymać należność. Tym bardziej trzeba pamiętać o tym w czasie pokoju. Właściciel zakładu fryzjerskiego, który nie może przyjmować klientów jest biznesowo w podobnej sytuacji, jak właściciel księgarni, która jest otwarta, ale która nie ma klientów. Ten drugi ponosi konsekwencje tego, że klienci boją się pandemii. Ten pierwszy nie może działać z powodu rządowych regulacji. Dlatego nasz przykładowy księgarz powinien liczyć na wsparcie, bo nie jest w interesie publicznym, by jego biznes upadł, a fryzjer powinien otrzymać odszkodowanie za to, że państwo zakazało mu aktywności. Forma i zakres takiego odszkodowania pozostają do ustalenia. Zapewne nikt nie będzie w pełni zadowolony z zakresu pomocy, ale cóż, sytuacja jest wyjątkowa, a budżet nie jest z gumy.

Marcin Rosołowski

Rada Fundacji Instytut Staszica