W programie wyborczym PiS w rozdziale „Wolność i pluralizm mediów” znalazła się propozycja ustawy regulującej status zawodu dziennikarskiego. Czytamy w nim, że „wprowadzałaby ona rozwiązania podobne do tych, jakie mają inne zawody zaufania publicznego, np. prawnicy lub lekarze. Głównym celem zmiany powinno być utworzenie samorządu, który dbałby o standardy etyczne i zawodowe, dokonywał samoregulacji oraz odpowiadał za proces kształtowania adeptów dziennikarstwa. Możliwe byłoby wtedy zlikwidowanie art. 212 KK, bo powstałaby gwarancja nienadużywania mechanizmów medialnych w sposób nieetyczny. Ustawa ta nie będzie jednak w żadnym stopniu ograniczać zasady otwartości zawodu dziennikarza”.
Dwa obiegi dziennikarskie
Pomysł utworzenia samorządu dziennikarskiego (korporacji dziennikarskiej) nie jest nowy i w rzeczywistości Polski demokratycznej pojawiał się już kilkukrotnie, lecz nigdy nie był tam mocno jak dziś uzależniony od sytuacji politycznej. Dla jasności wywodu należy dokładnie rozważyć wszystkie argumenty przemawiające za powołaniem lub przeciw powołaniu takiego samorządu. Podstawową sprawą jest zdefiniowanie zawodu dziennikarskiego jako takiego. Nie jest prawdą to, co pisze Łukasz Warzecha w artykule „Nie dla dziennikarskiej korporacji”, że w polskim prawie nie istnieje definicja dziennikarza, ale ma rację, gdy stwierdza, że „nie da się ustalić twardej granicy, za którą kończy się dziennikarstwo”. Prawo Prasowe z 26 stycznia 1984 r. art. 7.2. pkt 5) określa, że „dziennikarzem jest osoba zajmująca się redagowaniem, tworzeniem lub przygotowywaniem materiałów prasowych, pozostająca w stosunku pracy z redakcją albo zajmująca się taką działalnością na rzecz i z upoważnienia redakcji”. Jednak ta definicja jest bardzo ogólna i nieprecyzyjna, albowiem nie dookreśla, na przykład, czy jest to działalność stała, systematyczna czy czasowa, incydentalna; czy taka osoba może pracować poza redakcją; czy musi mieć wyksztalcenie zawodowe (dziennikarskie); czy praca w dla/w redakcji musi być jej podstawowym źródłem zatrudnienia; czy dziennikarzem jest osoba prowadząca bloga w Internecie, konto na YouTube, jak jest definiowana redakcja itd., itp. Bez zgody co do tych podstawowych właściwości nie może być mowy o tworzeniu korporacji dziennikarskiej, skoro nadal nie wiadomo, jak powinien być zdefiniowany „zawód dziennikarski” i czy na tym etapie taka definicja jest w ogóle możliwa!
Zatem wszelkie dziś prawdopodobne regulacje miałyby charakter przypadkowy lub/i arbitralny i jako takie nie spotkałyby się z akceptacją całego środowiska dziennikarskiego. Pozostałyby więc albo papierową rezolucją, albo wprowadzałyby do obiegu regulacje prawne pozostawiające poza „zawodem” dużą grupę obecnie pracujących w mediach lub/i dla mediów. Taka sytuacja doprowadziłaby do stworzenia dwóch obiegów dziennikarstwa: pierwszy miałby charakter oficjalny, usankcjonowany prawnymi regulacjami; drugi – nieoficjalny, ale jednak dziennikarski, tyle, że niezgodny z doktryną wprowadzoną wbrew dużej części środowiska dziennikarskiego. Cóż to mogłoby oznaczać w praktyce, tego chyba nikomu nie trzeba tłumaczyć. Wrócilibyśmy do mediów z okresu PRL.
Cele szczytne, ale rozbieżne z rzeczywistością
Prawo do samorządu dziennikarskiego zapewnia m.in. artykuł 17.1 Konstytucji RP z 1996 r., który mówi, że „W drodze ustawy można tworzyć samorządy zawodowe, reprezentujące osoby wykonujące zawody zaufania publicznego i sprawujące pieczę nad należytym wykonywaniem tych zawodów w granicach interesu publicznego i dla jego ochrony”. Nie musi to w żadnej mierze oznaczać przymusu. Jest to raczej dobrowolność, z której można skorzystać, ale nie konieczność. Za jego powołaniem podnosi się następujące argumenty – samorząd sprzyjałby:
1) polepszeniu finansowej kondycji dziennikarzy
2) napływowi do zawodu jednostek wykształconych i odpowiedzialnych
3) kształtowaniu adeptów dziennikarstwa
4) dbałości o standardy zawodowe i etyczne oraz ich respektowanie
5) niezależności od polityków i wydawców
6) ochronie prawnej
7) samorządności wśród dziennikarzy,
i ostatnio użyty w programie PiS: 8) zniesieniu art. 212 kk, bo dziennikarze sami będą czyścić swoje szeregi z jednostek łamiących prawo.
Może i szczytne wydają się te cele, ale żaden z nich nie ostaje się po głębszej analizie. Punkt 1): kondycja finansowa dziennikarzy zależy w dużym stopniu od rynku, ich indywidualnych umiejętności, wynegocjowanych umów z wydawcami, itd. Trudno wyobrazić sobie zawarcie zbiorowych umów, gwarantujących odpowiednie stawki za określone prace. Były kiedyś takie zwyczaje w TVP, ale nie przetrwały próby czasu.
Punkt 2): przyjmowanie do zawodu wyłącznie osób po studiach dziennikarskich wcale nie gwarantuje podniesienia jakości dziennikarstwa jako takiego. Po pierwsze, mogą one okazać się niekompetentnymi i nieodpowiedzialnymi dziennikarzami; po drugie, wielu wybitnych dziennikarzy nie miało studiów dziennikarskich, żeby wspomnieć tylko Boba Woodwarda i Carla Bernsteina z Washington Post. Dostęp do zawodu musiałby pozostać otwarty, a w takim razie, jeśli nie byłoby sita przesiewającego adeptów, to do czego miałby służyć samorząd?
Punkt 3) mówi o pomyśle „kształtowania adeptów dziennikarstwa”. O jakie kształtowanie chodzi: polityczne, etyczne, moralne, ideologicznie? Wszystko to brzmi groźnie, bo niby dlaczego to dziennikarze z „samorządu” mieliby decydować o tych wartościach? Czy nie wystarczy dziś nauczanie w szkołach zawodowych, na uniwersytetach i praktyka w redakcjach? Oddanie większej władzy w ręce „samorządu” rodziłoby pokusę jej nadużywania.
Punkt 4): o standardy etyczne i zawodowe dbają redakcje posiadające własne kodeksy etyczne (w USA każda poważna redakcja ma swój kodeks dziennikarski), stowarzyszenia i dziennikarskie związki zawodowe, izby wydawców, a oprócz tego takie ciała, jak Rada Etyki Mediów. Ta ostatnia nie jest dziś uznawana za autorytet przez sporą część środowiska, mimo, że nawołuje do respektowania kanonów etycznych i piętnuje ich naruszanie (z kolei Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich przyznaje antynagrodę „Hienę Roku” za ciężkie pogwałcenie zasad dziennikarstwa). Na jakiej jednak podstawie mielibyśmy oczekiwać, że jakiś nowy twór z politycznego nadania (bo taki poród „samorządu” określiłby jego „kamień węgielny”) zostałby powszechnie zaakceptowany prze środowisko, a narzucone przezeń zasady etyczne uznano by za uniwersalne?! W obecnych okolicznościach podziałów wewnątrzśrodowiskowych trudno wyobrazić sobie konsensus dotyczący głównych zasad etycznych, struktury, mechanizmów przyjmowania członków czy wyboru władz ewentualnego samorządu.
Punkt 5): u samego zarania swoich dziejów powstanie „samorządu” uwikłane byłoby w polityczną podległość wobec inicjatora, czyli Prawa i Sprawiedliwości. Znowuż, niezależność dziennikarzy od wydawców jest mrzonką, bo o zatrudnieniu i obowiązkach dziennikarzy decyduje pracodawca, chyba, że dziennikarze sami tworzą spółdzielnie wydawnicze (a takie istnieją i bez pomocy samorządu dziennikarskiego).
Punkt 6). Ochronę prawną zapewniają dziennikarzom m.in. istniejące Prawo Prasowe i Konstytucja RP.
Punkt 7). Istnieją samorządne stowarzyszenia i związki dziennikarskie. Tworzenie superstowarzyszenia czy superzwiązku obejmującego wszystkie istniejące mija się – w świetle dokonanej analizy – z celem. Przykłady zamkniętych korporacji, ograniczających dostęp do zawodów i niechętnych krytyce z zewnątrz pokazują, że korporacja sama w sobie nie jest lekiem „na całe zło”, lecz sama może stać się chorym organizmem wymagającym leczenia.
Punkt 8) jest marchewką rzuconą przez PiS środowisku dziennikarskiemu. Dziwi to, tym bardziej, że od wielu lat politycy Prawa i Sprawiedliwości zapewniali, że po dojściu do władzy zniosą art. 212 kk. Łączenie zniesienia tego artykułu z ideą powołania samorządu nie znajduje logicznego uzasadnienia i stanowi jedynie potwierdzenie przypuszczeń tych, którzy obawiają się, że „samorząd” służyłby do karania dziennikarzy nieposłusznych wobec władzy rękoma przedstawicieli tego środowiska.
Szczegóły nie są znane
Pozostają jeszcze do ustalenia kwestie zasadnicze, a przecież w propozycji PiS nieokreślone: jaka byłaby struktura samorządu, kto mógłby być jego członkiem, w jaki sposób byłby powoływany jego zarząd, jaki byłby zakres jego władzy, itd., itp., nie mówiąc już o konkretnych zadaniach czy systemie kar.
Krytycy projektu PiS wskazują m.in., że przepisy o samorządzie dziennikarskim stałyby się narzędziem do eliminacji niewygodnych dziennikarzy. Jakkolwiek jest to tylko domniemanie, należy je potraktować poważnie. Nie można bowiem wykluczyć, że część „samooczyszczającego się” środowiska dziennikarskiego zaangażowanego w realizację pomysłu o samorządzie mogłaby poczuć pokusę eliminacji z życia dziennikarskiego tych, którzy byliby przeciwni takiej regulacji. Że to jest możliwe, świadczy przykład TVP.
Summa summarum: projekt PiS nie spotkał się z przychylnością większej – jak się wydaje – części środowiska dziennikarskiego. Jako niedopracowany, nie może być poważnie przedyskutowany. Zarazem spełnia on swoje zadanie takie oto, że ujawnia fundamentalny podział środowiska dziennikarskiego na tych, którzy opowiadają się po stronie niezależności i wolności życia dziennikarskiego i na tych, którzy chcieliby – w imię swoich celów i zasad – poddać je regulacjom i ograniczeniom.
Marek Palczewski
Prezes Instytutu Staszica
Doktor habilitowany w dyscyplinie nauki o komunikacji społecznej i mediach