Rozmowa z prezesem Krajowej Izby Gospodarczej Andrzejem Arendarskim
Czy przez trzydzieści lat od upadku komunizmu udało się Polakom zbudować tożsamość lokalną? Czy zdołały się wytworzyć więzi na poziomie lokalnym i regionalnym i stworzyć poczucie odpowiedzialności za te małe wspólnoty?
Najwięcej dobrego zrobiła reforma samorządowa Jerzego Regulskiego u progu III RP. Stworzyła ona jeden z filarów państwa, który cieszy się autentycznym poparciem społecznym. Ludzie widzą, że od decyzji władzy gminnej dużo zależy i naocznie mogą się przekonać, jak są wydawane ich pieniądze. Dla mnie to bardzo charakterystyczne i optymistyczne zjawisko, że wielkie partie nie mają tyle do powiedzenia w wyborach samorządowych, co komitety mieszkańców. Tym samym te wybory – zwłaszcza na szczeblu gmin – są mniej polityczne niż na poziomie krajowym, bardziej skupiają się na lokalnej rzeczywistości, na tym, co ludzi interesuje. To pozwoliło na wykształcenie się grup autentycznych działaczy samorządowych, którzy utożsamiają się z regionem, miastem, od lat im służą. Często są apolityczni i z reguły nie stanowią emanacji partii. Nawet, jeśli kiedyś angażowali się w działalność partyjną, to po wielu latach aktywności to oni są wartością, a nie szyld, pod którym niegdyś występowali.
To trzeźwe, lokalne podejście jest, zatem buforem na pomysły władzy centralnej?
Jak najbardziej. Ekscentryczne, – że użyję eufemizmu – pomysły bywają tonowane przez stanowczą postawę samorządowców. Na tych niższych szczeblach relacje władzy z wyborcami są inne, niż na poziomie krajowym, bardziej rzeczywiste. Politycy centralni spotykają się z elektoratem z reguły w czasie kampanii wyborczej, samorządowiec cały czas żyje i funkcjonuje wśród mieszkańców.
Ale jednak nie wszystko funkcjonuje idealnie, skoro potężnieją ruchy miejskie…
Ich pozycja jest nie tyle dowodem na wady samorządu, co na rosnącą świadomość mieszkańców. Zjawisko ruchów miejskich oceniam bardzo pozytywnie. Starają się załatwiać sprawy, których nie dostrzegają nie tylko politycy centralni, ale nawet samorząd. Buduje to poczucie obywatelskiej świadomości, zwłaszcza wśród ludzi młodych, którzy są animatorami tych ruchów. A same ruchy są szkołą takiej aktywnej, pozytywnej i potrzebnej Polsce postawy.
Czym tłumaczyć, że chociaż Polacy od lat mają niską ocenę kolejnych rządów i parlamentu, to zaufanie i pozytywna ocena samorządów jest bardzo wysoka?
Im większe oddalenie władzy od społeczeństwa, tym mniejsze do niej zaufanie. Władza lokalna jest mitygowana przez mieszkańców, obywatel z radnym, wójtem, czy nawet burmistrzem bez trudu może mieć bezpośredni kontakt. To, o czym wspomniałem – stały kontakt, a nie nawiązywany tylko wówczas, gdy trzeba się postarać o głosy. W takim przypadku wyborca jest przekonany, że ma niewielki wpływ na polityków siedzących w Warszawie i ogranicza się do ich krytyki.
Wydaje się, że klęskę poniosły starania, by odgórnie, z poziomu Brukseli narzucić świadomość europejską, nie patrząc na skomplikowane relacje regionalne i narodowościowe. Nie można po prostu zadekretować, by ktoś czuł się przede wszystkim Europejczykiem, a nie Belgiem, Polakiem, Niemcem, analogicznie do tożsamości amerykańskiej. Może warto zabrać się do tego od dołu, tworząc taką tożsamość w oparciu o poczucie więzi ze swoimi „małymi ojczyznami”?
Marzę, by Europa stała się kiedyś Europą regionów, byśmy wszyscy mieli mocne poczucie swojej europejskości. By najważniejsze było dla nas utożsamienie z regionem, w którym żyjemy. Myślę, że tak się w końcu stanie, państwa będą traciły swoje uprawnienia na rzecz władz europejskich i regionalnych. Nie musimy być superpaństwem, Stanami Zjednoczonymi Europy, żeby być Europą regionów. Tego nie da się zadekretować, bowiem wszystko zależy od sukcesu integracji europejskiej i jej postępów. A żeby takie były, muszą nastąpić zmiany w świadomości – nie tylko obywateli, lecz i europejskich urzędników, decydentów. W tej chwili dla wielu ludzi Komisja Europejska jest wyalienowanym ciałem, gromadą urzędników zajmujących się wydumanymi problemami. Do zwykłego człowieka nie dociera, że takie ciało jest potrzebne, chociażby, dlatego, że Unią musi ktoś sterować.
Mamy Komisję, mamy eurowybory, a jednak cały czas takiego zrozumienia nie ma.
Pytanie, jak te wybory powinny wyglądać. Może nie powinny być emanacją systemu partyjnego w poszczególnych krajach, ale głosowaniem na listy europejskie, analogicznie do układu grup w Parlamencie Europejskim? Może właśnie fakt, że głosujemy na listy partii krajowych konserwuje krytykowane powszechnie zjawiska? Najważniejsze jest docieranie z rzetelną informacją, prowadzenie świadomej edukacji o Unii. Na razie przebijają się szyderstwa, absurdalne porównania Unii do kołchozu czy do Związku Sowieckiego. Nie widzę niestety mądrej kontry, przeciwstawiania się głupim stereotypom, a przecież trzeba to robić. Zarówno na poziomie krajów członkowskich, jak i agend unijnych. Kluczowa jest świadomość najmłodszych pokoleń. Jej budowanie musi uwzględniać tradycje i zaszłości, nawet konflikty historyczne i złożoną świadomość każdego z narodów. Trzeba zaszczepić poczucie, że mimo różnic i dawnej wrogości mamy wspólne zadania i wspólną odpowiedzialność. Inaczej nie poradzimy sobie – jako niezorganizowana gromada – z wyzwaniami, które szykuje nam przyszłość.
Ludzie mniej chętnie słuchają o zadaniach, które spoczywają na ich barkach, a chętniej o korzyściach…
I o nich, właśnie trzeba mówić. Także o tym, że te korzyści to nie przede wszystkim i nie tylko środki z unijnych funduszów, które będą coraz mniejsze. Ważniejszy w długiej perspektywie jest wspólny rynek, niezakłócony przepływ ludzi, towarów i usług, a także wspólne działania na rzecz środowiska i bezpieczeństwa.
Od samorządu terytorialnego i Unii przejdźmy do samorządu gospodarczego. Jaki jest bilans trzydziestolecia?
O tyle udało nam się osiągnąć w tym obszarze sukces, że w każdym większym ośrodku funkcjonują izby gospodarcze, jest silny pion izb branżowych. Stanowią one reprezentację dla poważnej części gospodarki i tym samym samorząd gospodarczy jest partnerem władzy w różnych obszarach. Udało się zbudować silną organizację, jaką jest Krajowa Izba Gospodarcza. Mankamentem jest to, że samorząd musi sam się utrzymywać, co ogranicza jego możliwość podejmowania wielu działań (np. eksperckich, promocyjnych itp.), które pomogłyby polskim przedsiębiorcom. Dobrze wygląda rzecznictwo interesów biznesu wobec władz, mamy też sporo sukcesów w zakresie edukacji biznesowej.
A jak wygląda to w naszym regionie Europy?
Wszędzie, gdzie obowiązuje model dobrowolnego uczestnictwa w samorządzie gospodarczym – jest podobnie, jak u nas. Izby same się utrzymują, mają na szczęście możliwość zabiegania o środki unijne.
Może potrzebne są zmiany w prawie? Może samorząd gospodarczy, jak w niektórych państwach europejskich, winien być obligatoryjny?
Jestem przeciwnikiem obligatoryjnej przynależności do samorządu gospodarczego. Faktycznie, jest tak w Niemczech i w Austrii, lecz wynika to z długiej tradycji, a nie z zadekretowania przez kolejny rząd. Na taki model nie ma szans w Polsce. Natomiast jest inne wyjście: zorganizowanie samorządu gospodarczego na podobnych zasadach, jak samorząd terytorialny.
Jak to miałoby wyglądać?
Jeśli na przykład mam firmę w Płocku, to z mocy prawa jest ona podmiotem samorządu gospodarczego i ja, jako lokalny biznesmen, mam czynne i bierne prawo wyborcze do Płockiej Izby Gospodarczej. Wybiera się, więc ciała statutowe w powszechnych wyborach ogółu przedsiębiorców a one ich reprezentują. Taki samorząd finansowany jest z budżetu państwa, bo jest strukturą państwową (dziś taki status mają samorządy terytorialne, izby rolnicze i samorząd zawodowy).
Czy taki projekt może liczyć na poparcie polityków?
Politycy wszystkich liczących się sił są niechętni takiemu rozwiązaniu, gdyż upatrują w nim zagrożenie dla swojej władzy, swoich wpływów. Z silnym samorządem gospodarczym, wyposażonym w określone ustawowe kompetencje, politycy musieliby się bardziej niż obecnie liczyć – z mocy samego prawa.
Rozmawiał Marcin Rosołowski