Darmowa czy rzetelna? O informacji w sieci

Browse By

Przeciw przegłosowanej w PE 26 marca 2019 r. „Dyrektywie Parlamentu Europejskiego i Rady w sprawie praw autorskich na jednolitym rynku cyfrowym” wytacza się działa najcięższego kalibru; mówi się o cenzurze prewencyjnej w Internecie, końcu wolności słowa, porażce konsumentów, wreszcie o zamachu na małych oraz średnich wydawców i o dyktacie wielkich korporacji.  Jeden z krytyków tej dyrektywy napisał nawet, że „Samo wprowadzenie zasady ograniczającej naszej swobody pozyskiwania i rozpowszechniania informacji, a Dyrektywa, moim zdaniem, takie ograniczenie wprowadza, jest naruszeniem naszych fundamentalnych, gwarantowanych konstytucyjnie praw”! (zob. wypowiedź Mirosława Usidusa na portalu sdp.pl). Przedstawiciele Google’a, Twittera czy Youtube również negatywnie zareagowali na wspomnianą dyrektywę.

Dyrektywa rodzi wiele pytań

Moim zdaniem sedno sprawy ujął w jednej ze swoich opinii Paweł Nowacki, znawca Internetu, obecnie sales partner w firmie Flowplayer: „Chodzi o to, by największe podmioty, które zarabiają na treściach, których same nie wytworzyły dzieliły się pieniędzmi, które dzięki tym treściom mogą zarobić. Dla twórców nie ma w tej sprawie żadnego >>drugiego dna<<, dno bowiem widzą coraz wyraźniej w swoich portfelach”. Jak pisał już 22 lutego b.r. portal press.pl „Wydawcy prasowi będą mieli zapewnione prawa pokrewne dotyczące wykorzystywania ich materiałów prasowych przez dostawców usług internetowych. Z kolei dziennikarze mają mieć udział w przychodach uzyskiwanych przez wydawców z tytułu przysługujących im praw – wynika z analizy finalnej wersji projektu dyrektywy o prawie autorskim na jednolitym rynku cyfrowym”. Po jego przegłosowaniu wiceminister Kultury i Dziedzictwa Narodowego Paweł Lewandowski uspokajał redaktora naczelnego jednego ze znanych portali, że „informacja nie jest objęta ochroną prawa autorskiego, zatem serwis agregujący newsy nie musi licencji brać od nikogo”.

Według wydawców lobbujących za zmianami 50 procent ewentualnych przychodów od agregatorów trafi do dziennikarzy. Sprawa jednak wcale nie jest taka prosta, bo po pierwsze sami dziennikarze krytykują nowe prawo; po drugie, nie wiadomo, czy agregatorzy treści będą faktycznie za nie płacić; po trzecie, aby nie było wątpliwości, to należałoby całkowicie i ostatecznie rozstrzygnąć, czy informacja dziennikarska jest objęta prawami autorskimi, a w tej materii ani zgody, ani jasności nie ma. Jednak hasło „informacja jest wolna i powinna być darmowa” jest bałamutne, bo co to znaczy, że jest wolna i dlaczego powinna być za darmo?

Wolna, ale fejkowa

Tak zwana „wolna informacja” to często fake newsy, których na Twitterze jest co najmniej 20 procent. „Wolna informacja” to także często informacja bez podania źródeł, bez kontekstu, nawet bez faktów, dat i opisów miejsca zdarzenia, nie mówiąc już o jej weryfikacji w co najmniej dwóch niezależnych źródłach. Jest to też „informacja” wyprodukowana przez „dziennikarzy obywatelskich”, czyli inaczej mówiąc amatorów, często niemających pojęcia o zasadach zbierania, opracowywania i weryfikowania informacji.

Pora, aby termin „dziennikarz obywatelski” uznać za oksymoron, albowiem wielokrotnie już wykazano, że żadną miarą nie są to dziennikarze, którym można ufać i przypisać cechy profesji. „Dziennikarz obywatelski” jeśli chce pracować za darmo, to jego sprawa, dziennikarzowi – wykształconemu profesjonaliście trzeba i należy płacić. Nie dziwi więc fakt, że wielu zawodowych dziennikarzy podpisało się pod deklaracją za przyjęciem dyrektywy PE o prawie autorskim. W ich przekonaniu giganci internetowi powinni dzielić się zyskami z powielanych lub przeklejanych treści z ich właścicielami i twórcami. Obaw krytyków związanych z implementacją artykułów szczególnie 11, 13 i 17, nie należy lekceważyć, ale z drugiej strony nie wolno pozwalać na kradzież oryginalnych treści wytworzonych w publicystyce czy przez twórców unikatowych newsów. W tej sprawie – jak już wspomniałem – istnieje spór o zakres ochrony autorskiej informacji dziennikarskiej w zależności od prostoty, oryginalności, długości, stopnia kontekstualności danej informacji. Spór ten należy rozstrzygnąć poprzez wprowadzenie właściwego przepisu prawnego i odpowiadającej mu praktyki, a nie ograniczać się do przytaczania artykułu 4 Ustawy z 4 lutego 1994 o prawie prasowym i prawach pokrewnych, który bynajmniej wątpliwości nie rozwiewa.

Niebezpieczne przekonanie o darmowej informacji

Wydaje się ponadto, że u ważnych podstaw dyskusji na temat wspomnianej Dyrektywy tkwi głęboko zakorzenione przeświadczenie dość banalne i zarazem niebezpieczne: że za treści w Internecie płacić nie trzeba, bo przecież jego użytkownicy płacą za łącza. Takie przeświadczenie wyraziło od 57 do 70 procent Polaków w sondażu Polskich Badań Internetu przeprowadzonych w 2012 roku. Wszystko zatem, co jest w sieci powinno być – według tych ponad 50 procent respondentów – za darmo (połowa nigdy za NIC nie zapłaciła w sieci). Owo myślenie jako spuścizna po pionierskich latach Internetu jest charakterystyczne nie tylko dla wielu zwykłych użytkowników sieci, ale również dla właścicieli portali agregujących treści oraz dla wielu dziennikarzy, szczególnie powiązanych z portalami czy stronami w Internecie pasożytującymi na własności intelektualnej przez innych wyprodukowanej. I to wydaje się być głównym problemem, łatwym wprawdzie do zdiagnozowania, ale trudnym do rozwikłania. Dlaczego zatem Polacy nie chcą płacić, a może jest to źle postawione pytanie? Zacznijmy od przyjęcia hipotezy, że jednak NIE. W badaniach Press Club Polska z 2018 roku ankietowani uznali, że sporadycznie są gotowi płacić za treści w Internecie (tak – 22 proc.), większość jednak (53 proc.) podało, że zgodzą się na kwotę nie większą niż 10 złotych na miesiąc. 28 procent nadal też twierdziło, że media w Internecie powinny być darmowe (badanie: „Postawy Polaków wobec mediów i płacenia za treść” dla Press Club Polska, 11-16 maja 2018).

Wprowadzony w 2012 roku system Piano Media, obejmujący płatność (subskrypcję) za wybrane treści w Internecie nie sprawdził się i zniknął z polskiego Internetu w 2016. Polacy – swoją biernością i brakiem wpłat – zanegowali jego zasadność.

Wielu krytyków uważa, że wprowadzenie częściowych paywalli, za którymi „skryje się” część treści nie zda egzaminu, bo zawsze znajdzie się ktoś, kto owe ukryte treści przemyci do „otwartego Internetu”. Spróbujmy zatem przyjąć optykę odmienną – uznania, że własność intelektualna jest dobrem chronionym, bo za nią stoi czyjaś praca, którą powinniśmy szanować i za którą powinniśmy płacić, o ile chcemy uzyskać produkt wyjątkowy, oryginalny, unikatowy, staranny i rzetelny, o wysokiej jakości. Nikt z internautów będąc przy zdrowych zmysłach nie zakwestionuje przecież stwierdzenia, że należy płacić za jego pracę, a także za pracę każdego krawca, lekarza, szewca czy piekarza wykonujących swój zawód i swoją pracę. Dlaczego więc odmawiamy tego prawa – prawa do zapłaty – dziennikarzowi czy wydawcy? Dlaczego zatem dziennikarz (twórca), którego artykuł jest publikowany w Internecie, miałby być tego zarobku pozbawiony? Dlaczego ktoś, kto nie włożył złotówki w powstanie wytworzonego produktu (newsa, artykułu publicystycznego), ma z tego produktu czerpać zyski? Internet powinien chronić prawa autorskie (osobiste i majątkowe). Nie zapominajmy w kontrze i przy okazji o blogerach (blogerkach), którzy (które) za swoje wpisy otrzymują nierzadko kilkadziesiąt tysięcy złotych rocznie, a są tacy, którzy zarabiają po 300 tysięcy i więcej. 

Wysoka jakość zawsze kosztuje

Innym argumentem używanym w dyskusji jest ten, który mówi, że przecież wydawcy zarabiają na reklamach. Jednakże wiele osób wytraciło sobie z rąk ów argument, albowiem według badań Digital News Report 2018, przeprowadzonych przez Reuters Institute i University of Oxford blokadę reklam stosowało w Polsce 36 procent badanych (ok. 7 milionów użytkowników sieci). Analogiczne badanie Digital News Report z roku 2016 pokazało, że większość płatności dokonywanych przez Polaków w Internecie (a płaci ok. 20 procent) ma charakter jednorazowy, a nie subskrypcyjny. Wydają oni średnio 9 euro rocznie. Powtórzmy po raz kolejny: informacja ma swoją cenę. Wytworzenie telewizyjnego newsa to koszt od około 200-500 złotych (mowa tu o newsie lokalnym) do nawet kilku tysięcy złotych (tyle może kosztować news ogólnopolski). Newsy prasowe nie muszą być tak drogie, chociaż bywają, ale nigdy ich produkcja nie kosztuje 0 złotych, a za tyle skłonny byłby je nabyć niemal co drugi internauta. Jednak zauważmy, że newsy o wysokiej jakości mają swoją cenę i swoich nabywców. Opublikowane niedawno dane pokazują, że „Gazeta Wyborcza” ma 170 tys. cyfrowych subskrybentów, a zajmujący pierwszą pozycję na świecie „New York Times” 3 miliony 300 tysięcy prenumeratorów cyfrowych.

Prozaiczna wydawałoby się myśl, że za treści w Internecie, a konkretnie za wiarygodną informację należy płacić, z trudem przebija się do świadomości przeciętnych odbiorców i do agregujących newsy redaktorów i wydawców. Obie te grupy różnią się motywacjami i celami, ale i jedni, i drudzy uważają, że swobodny dostęp do informacji zdobytej przez media (inne media) po prostu im się należy. Niewielu dopuszcza myśl, że takie działanie jest czerpaniem nienależnej korzyści z cudzej pracy, i że wiadomość zdobyta przez dziennikarza jest towarem na rynku. Wiedzieli już o tym mieszkańcy XVII-wiecznej Europy – mieszkańcy Wenecji, Augsburga czy Amsterdamu – którzy traktowali wiadomość w gazecie jak towar posiadający odpowiednią cenę. Dziś tę świadomość należałoby przywrócić poprzez szkolną edukację (od najmłodszych lat) opanowania umiejętności korzystania z mediów, której składnikiem byłoby wyrobienie nawykowego myślenia, że powstanie dziennikarskiego produktu o wysokiej jakości jest często wynikiem działań wielu ludzi, którzy za swoją pracę oczekują nie tylko uznania, ale i zapłaty.

dr Marek Palczewski, prezes Instytutu Staszica

Adiunkt, Katedra Dziennikarstwa, Uniwersytet SWPS w Warszawie