Przyjęło się, że nowy rok powinien być witany optymistycznym komentarzem. Ale nie ma optymizmu, bo nie ma złudzeń. Rok dwóch ważnych wyborów, niezależnie od ich wyniku, umocni trend, który na dobre zagościł w polskiej polityce. Koniec z pozorami – będzie brutalnie, a zasada vae victis oficjalnie zdominuje nasze życie publiczne. To w dużej mierze efekt tego, że pierwszy raz w dziejach Trzeciej Rzeczypospolitej polska polityka stała się prawdziwie dwubiegunowa.
Walka dwóch armii
Do takiej dwubiegunowości – manichejskiej wizji polityki, w której naprzeciw siebie stają siły dobra i zła – przez lata wzdychali politycy. I aż do obecnej kadencji pozostawała ona nieosiągalna. Najpierw, w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych, mieliśmy do czynienia z Sejmem rozdrobnionym. Potem, nawet jeśli w poselskich ławach zasiedli reprezentanci dwóch silnych ugrupowań, to zawsze był ten trzeci – w zależności od konstelacji, Unia Wolności, Platforma Obywatelska, SLD. Sejm poprzedniej kadencji to silny tandem PO-PSL i relatywnie słaby PiS. I w końcu wybory roku 2015 przyniosły szansę na upragnioną dwubiegunowość. Z zastrzeżeniem, że wyniki wyborcze wcale nie przesądzały, czy do niej dojdzie. Rozwój wypadków i model działania przyjęty przez PO i PiS spowodował, że taki scenariusz jednak się ziścił.
Jest on tak naprawdę scenariuszem oczekiwanym przez obu głównych graczy. PiS dobrze się czuje w roli faktycznego monopolisty na prawicy, a Platforma w roli „pierwszego wśród równych” (pozornie) ugrupowań opozycyjnych. Ci, którzy do takiej gry nie wchodzą, skazują się na niebyt. Przynajmniej w najbliższych wyborach.
Ruch Grzegorza Schetyny, który przetrzebił parlamentarny klub Nowoczesnej, jest może mało dyplomatyczny, ale świetnie pokazuje, że dla czołowych polityków wspomniany scenariusz jest już faktem. Politycy mniejszych ugrupowań opozycyjnych oburzają się, próbują zwoływać nowe konwenty św. Katarzyny (ci, którzy pamiętają epokę AWS, dobrze wiedzą, co to takiego…), ale koniec końców wiedzą, że są skazani na przyjęcie warunków najsilniejszego. Pytanie, kiedy to zrobią i jak duże pole do negocjacji będzie im pozostawione. Jeśli nawet dojdzie do scenariusza, w którym PSL, Nowoczesna, SLD i pomniejsze partie wystawiają w eurowyborach własny blok, to nie można spodziewać się rewelacyjnego wyniku. Z Platformą i Schetyną jest bowiem tak, jak z PiS i Kaczyńskim. Prawica od czasy do czasu zżyma się na działania tej partii, krytykuje Kaczyński znajduje się niezmiennie w pierwszej trójce polityków budzących najwięcej negatywnych emocji, ale koniec końców zaciska zęby i na PiS oraz Kaczyńskiego głosuje. Anty-PiS miał do tej pory większy komfort wyboru, jednak ten czas się skończył. Jak we „Władcy pierścieni” – na placu boju stają dwie armie, gotowe do totalnej konfrontacji. I obu stronom taki pojedynek jest bardzo na rękę. Sądzę, że informacje, iż Donald Tusk pracuje nad powstaniem bloku zjednoczonej opozycji, na Nowogrodzkiej musiały zostać odebrane z ulgą. To ułatwi mobilizację elektoratu i pozwoli zmarginalizować „symetrystów”.
Kompromis – nie sedno, a ostateczność
PiS zawęził do minimum możliwości wykorzystania parlamentu przez opozycję do politycznej promocji. Towarzyszyły temu narzekania na ograniczanie demokracji i pomstowania na autorytaryzm. Zdominowana przez Platformę Rada Warszawy zrobiła dokładnie to samo, zamykając dyskusję w sprawie bonifikaty opłat za przekształcenie użytkowania wieczystego w prawo własności. Po prostu odebrała PiS-owi szansę na polityczną promocję przy kamerach. Tylko można się uśmiechnąć, słuchając (nie wiem, na ile szczerych) utyskiwań redaktora Żakowskiego, że opozycja pokazała, w jakim stylu będzie sprawować władzę, jeśli ją zdobędzie.
Ten styl stanie się – pytanie, na jak długo – znakiem rozpoznawczym polskiej polityki. Do stwierdzenia, iż polityka jest sztuką kompromisu, trzeba bowiem dodać ważne zastrzeżenie: o ile kompromis jest konieczny. W systemie, gdy podstawą rządzenia jest zawieranie układów, koalicji, godzenie ognia z wodą, występowanie z pozycji siły szkodzi także silniejszemu. PiS przetestował to w latach 2005-07. Ostatecznie – za co mu chwała – przyczynił się do odejścia w niebyt i populistycznej Samoobrony, i nacjonalistycznej Ligi Polskich Rodzin, ale sam przypłacił to utratą władzy. W systemie, gdy gra toczy się między dwoma przeciwnikami, półśrodki nie są konieczne. Można, a nawet trzeba, grać brutalnie.
Jeśli tak spojrzeć na polską politykę, mniej zasadne staje się wskazywanie na PiS jako na jedynego winnego brutalizacji naszej demokracji. Po prostu taka jest logika dwubiegunowości. W przypadku wygranej PO (pod szyldem Koalicji Obywatelskiej czy jakim sobie wymyśli) będzie dokładnie tak samo. Z modelem angielskim ma to mało wspólnego, ale z polskim zamiłowaniem do prostej, czarno-białej rzeczywistości – bardzo wiele.
Marcin Rosołowski
Autor zasiada w Radzie Fundacji Instytut Staszica