Trybunał Konstytucyjny powinien zostać przeniesiony poza Warszawę. To świetny pomysł, choć szkoda, że rzucony w wirze walki politycznej – pisze Piotr Gursztyn na łamach Tygodnika „Do Rzeczy”.
Idea, aby Trybunał Konstytucyjny znalazł stałą siedzibę poza Warszawą jest najjaśniejszym punktem PiS-owskiego projektu nowelizacji ustawy o TK. Projekt w ogóle zawiera zapisy kontrowersyjne, ale ten punkt jest godny szczególnego poparcia. Niestety pewnie uschnie wraz z biegiem bieżącej politycznej walki, ale i tak jest to pierwsze poważne podniesienie sprawy niezmiernie ważnej, a do tej pory marginalizowanej. Czyli dekoncentracji władzy przez przeniesienie części urzędów centralnych do innych miast Polski.
Ponieważ to pomysł PiS to podniósł się sprzeciw, momentami przeradzający się w jazgot. Modelowym zachowaniem są słowa posłanki partii Nowoczesna, która nazwała ewentualne przeniesienie TK upokorzeniem dla sędziów: – To są ludzie, którzy są związani z Warszawą, z ośrodkami akademickimi i pewnie część z nich zrezygnowałaby z pracy, bo nie może przenieść się do innego miasta – rzekła Katarzyna Lubnauer, nieświadomie lub nieświadomie odsłaniając poczucie wyższości elit wobec Polski za wielkim miastem. Skądinąd pani poseł nie zauważyła, że wśród sędziów TK było i jest sporo osób z pozawarszawskich ośrodków akademickich, więc przenosiny tak czy owak się zdarzały. Tylko dlaczego ludzie z Warszawy mieliby być jako jedyni uwolnieni od tegoż rzekomo upokarzającego „przymusu” przeprowadzki?
Podniósł się argument, że TK jest instytucją centralną, której przeniesienie stoi w sprzeczności z zapisaną w konstytucji stołecznością Warszawy. Owszem jest taki artykuł o numerze 29. Ale wcześniej jest artykuł 5 o zrównoważonym rozwoju, skądinąd jednej z najbardziej podstawowych zasad obowiązujących we współczesnych demokracjach, szczególnie w Unii Europejskiej. Ta stołeczność zresztą to kwestia interpretacji. W Europie jest wiele krajów tak jak Polska unitarnych, z jasno określoną stolicą, gdzie sądy najwyższe i konstytucyjne znajdują się poza nią. Zresztą kilka polskich urzędów centralnych i tak funkcjonuje poza Warszawą. Interpretacja taka, że konstytucyjny zapis wymaga lokowania najważniejszych urzędów w Warszawie byłaby też niezgodna z obowiązującymi w Unii zasadami pomocniczości i spójności, których w Polsce nikt od prawa do lewa nie kwestionuje.
Krytyka przeniesienia TK wychodzi teraz od polityków, którzy od pewnego czasu – mniej więcej od wyborów samorządowych 2014 r. – dość głośno mówili o bardziej sprawiedliwym podziale instytucji centralnych. „W kolejnych latach rozpoczniemy proces lokalizacji wybranych urzędów i agencji rządowych w innych polskich miastach” – zapisała w swoim programie wyborczym przed wyborami parlamentarnymi Platforma Obywatelska. Spośród KOD-owych manifestantów o zrównoważonym rozwoju, w tym właśnie aspekcie, mówili aktywiści partii Razem. Robert Biedroń, dzisiaj też „obrońca” demokracji, po tym jak został prezydentem Słupska w wywiadach przypominał, że w wielu krajach europejskich instytucje władzy są rozlokowane poza stolicą. Jako argument podawał przykłady sympatycznych mu krajów skandynawskich. Na marszach KOD wprawdzie nie widziano Leszka Millera, ale są tam jego najbliżsi współpracownicy, więc warto przypomnieć pomysł lidera SLD, aby Główny Urząd Statystyczny przenieść właśnie do Słupska. Pomysł doskonały, bo Warszawa nawet by nie zauważyła, że ubył jej jeden urząd, a dla 93-tysięcznego miasta byłby to niewyobrażalny awans cywilizacyjny.
Debata o decentralizacji pokazuje jak bardzo zapóźniona i zapyziała jest nasza polityka. Przy czym charakterystyczne jest to, że najbardziej zachowawcze, wręcz ciemne w tej materii, są środowiska, które uważają się za światłe i europejskie. Bowiem to one, albo teraz protestują, albo nic do tej pory – poza rzadkimi werbalnymi deklaracjami – nie zrobiły w tym kierunku. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta: bo mogłoby to uszczuplić ich wygodę, a może nawet osobiste korzyści. Trzeba bowiem byłoby się czasem pofatygować w podróż służbową poza Warszawę, może nawet przenieść się na jakiś czas, a co gorsza mogłyby zacząć się wykluwać nowe, konkurencyjne elity.
Aby uzmysłowić zapóźnienie warto tu zacytować cenionego przez nadwiślańskich „Europejczyków” historyka. Norman Davies w monumentalnej historii Wysp Brytyjskich odnotował opisując najnowsze dzieje Wielkiej Brytanii: „Wraz z rozwojem nowoczesnych środków komunikacji znikła potrzeba lokalizacji instytucji rządowych w jednym miejscu; istniało też wiele argumentów za delegowaniem pewnych agend do ośrodków regionalnych. Wobec tego, poczynając od lat siedemdziesiątych, wielokrotnie powtórzono precedens ustanowiony przez przeniesienie Zarządu Służby Zdrowia w Walii do Cardiff. Królewska mennica przeniosła się do Llantrisant; Biuro Patentowe – do Newport; Urząd Podatkowy – do kilku nowych siedzib”. Warto tu zauważyć, że Davies pisząc o rozwoju nowoczesnych środków komunikacji odnosił się do czasów, gdy nie było jeszcze Internetu. Wraz z pojawieniem się sieci tym bardziej odpadają argumenty podnoszące kłopoty techniczne wynikające z odległości od stolicy.
Tak samo odpadają argumenty o rzekomych kosztach, bo funkcjonowanie poza Warszawą jest tańsze pod każdym względem. Począwszy od kosztów utrzymania urzędu po koszty ponoszone przez pracowników. Ponieważ w żaden sposób nie może wiązać się to z obniżką pensji zysk dla nich jest oczywisty – życie poza Warszawą jest tańsze. A dla mieszkańców stolicy, którzy – powtórzmy – nawet nie zauważą, że ubyło im kilka zatrudniających średnio po kilkaset osób urzędów, będzie zauważalna korzyść. Powinna spaść liczba protestów ulicznych, kosztu stołeczności, który budzi tak wielką irytację warszawiaków.
Można mnożyć przykłady krajów lepiej od nas zorganizowanych, gdzie urzędy zostały delegowane w całym kraju. Znany jest przykład czeski – do Brna, drugiego miasta republiki, przeniesiono nie tylko Sąd Konstytucyjny (odpowiednik naszego TK), ale też Sąd Najwyższy, Najwyższy Sąd Administracyjny, a także czeski odpowiednik naszego Rzecznika Praw Obywatelskich. De facto cały szczyt trzeciej władzy funkcjonuje poza Pragą. I to od dawna, bo były to decyzje z początku lat 90-tych. A w Słowacji Sąd Konstytucyjny urzęduje w Koszycach.
Dobrze znany jest przykład niemieckiego Trybunału, który ma siedzibę w Karlsruhe. Ale to tylko jeden z setek przykładów tego jak Niemcy urządzili sobie zdecentralizowane życie administracyjne. I nie jest to kwestia tylko tego, że są krajem federalnym. Także na poziomie krajów związkowych ich instytucje zostały rozdzielone między poszczególne miasta. W każdym razie bank centralny jest we Frankfurcie nad Menem. We wspomnianym Karlsruhe (300 tys. mieszkańców) oprócz Trybunału działa też Sąd Najwyższy i Prokuratura Federalna. W Lipsku mieści się Federalny Sąd Administracyjny, a takiż Sąd Pracy jest w Erfurcie. 85-tysięczne Dessau jest siedzibą Federalnego Urzędu Środowiska.
Z kolei Włosi, którzy otrzymali dwie agencje unijne (my mamy tylko jedną, Frontex, którą oczywiście ulokowaliśmy w Warszawie), obie umieścili w miastach mniejszych – Parmie i Turynie. Hiszpanie podobnie – w Vigo i Alicante. Sztandarowy przykład centralizacji, czyli Francja, „swoje” agencje unijne ulokowała w Angers i Valenciennes. Zresztą Francuzi też podjęli działania decentralizacyjne. Słynna ENA, czyli elitarna szkoła administracyjna, częściowo została przeniesiona do Strasburga. Mieszczący się do tej pory w Paryżu Interpol przeniósł się do Lyonu.
Skalę polskiej patologii pokazują nie tylko urzędy, ale też biznes i organizacje społeczne. Dzisiaj jedyne znaczące, ogólnopolskie podmioty, które mają siedzibę poza Warszawą to Komisja Krajowa NSZZ „Solidarność” w Gdańsku i koncern medialny Radia Maryja w Toruniu. To cała lista. Jeszcze w początkach transformacji w Krakowie i w mniejszym stopniu Poznaniu mieściły się redakcje mediów ogólnopolskich. Ale i one musiały przenieść się do stolicy. Miarą zła jest też to, że dyrekcja Orlenu nagle została przeniesiona z Płocka do Warszawy, choć koncern nie ma tu żadnych interesów. Ale tu jest centrum decyzyjne, polityczne, nie ekonomiczne, więc trzeba pilnować klamek w odpowiednich resortach. Bo za urzędami musi przenosić się też biznes. W 2007 r. „Rzeczpospolita” sporządziła listę 2000 największych przedsiębiorstw w Polsce. Prawie 500 z nich miała siedzibę w Warszawie. Szereg następnych w miejscowościach podwarszawskich. Z biegiem lat przenosiły się tutaj następne zarządy firm – Banku Śląskiego z Katowic, Optimusa z Nowego Sącza (obecnie CD Projekt), firmy cukierniczej „Mieszko” z Raciborza, Asseco z Rzeszowa.
Widać wyraźnie, że pod względem koncentracji władzy Polska idzie drogą krajów Trzeciego Świata, gdzie stolica rozwija się kosztem „interioru”. Przeniesienie TK, np. do Lublina – historycznej siedziby Trybunału Koronnego, gdzie nawet zachował się gmach po tejże szacownej instytucji, byłoby pierwszym, małym krokiem w kierunku Europy i jej modelu rozwoju. Kłopot jak zwykle jest jeden: egoizm elit.
Piotr Gursztyn
Artykuł ukazał się w Tygodniku „Do Rzeczy” .