Jeszcze kilka miesięcy temu rząd deklarował, że w tegoroczne wakacje nie będzie mowy o otwieraniu szlabanów na płatnych autostradach. Zeszłoroczna operacja podniesienia bramek w czasie sierpniowego długiego weekendu kosztowała budżet państwa kilkanaście mln zł. W te wakacje bezpłatne przejazdy A1 odbywały się praktycznie w każdy weekend. Zła wola urzędników i budząca poważne wątpliwości zwłoka we wdrożeniu elektronicznego systemu poboru opłat za przejazd autostradami tylko w tym roku kosztowały kilkadziesiąt milionów złotych. W tle mamy znacznie poważniejszy wydatek – przygotowanie do budowy kolejnego elektronicznego systemu poboru opłat za przejazd polskimi drogami.
Eksperci są zgodni: archaiczny, manualny system poboru opłat, stosowany na polskich autostradach, zawsze będzie powodował utrudnienia w ruchu. Jest to system drogi, niewydolny, a dla kierowców oznacza uciążliwości i wydatki związane ze straconym czasem i spalonym paliwem. Tym bardziej zdumiewają wolty polityków rządzącej koalicji, związane z przygotowaniami do implementacji systemu elektronicznego.
Obecnie z elektronicznego systemu poboru opłat na autostradach i drogach szybkiego ruchu (viaTOLL) korzystają obowiązkowo pojazdy o masie całkowitej powyżej 3,5 tony. Elektroniczne płatności – i przejazdy bez konieczności stania na bramkach – dostępne są również dla użytkowników urządzeń viaAUTO, dostępnych dla aut osobowych. Z takiego rozwiązania skorzystały dotąd tysiące kierowców.
W zeszłym roku ówczesny szef rządu, Donald Tusk i kierująca resortem infrastruktury Elżbieta Bieńkowska zapowiedzieli „uwolnienie autostrad”. Mówiono, że elektroniczny pobór opłat może zostać wprowadzony nawet od 2016 r. Najtańszym i najefektywniejszym rozwiązaniem wydawało się oparcie elektronicznego poboru o należący do państwa system e-myta. Symbolicznym krokiem było podjęcie przez minister Bieńkowskiej decyzji o rezygnacji z budowy placów poboru opłat na planowanych autostradach.
Wszystko uległo zmianie po objęciu teki premiera przez Ewę Kopacz, a resortu infrastruktury przez Marię Wasiak. Sprawa wprowadzenia elektronicznego poboru opłat na wiele miesięcy przestała istnieć. Wiosną br. pani minister ogłosiła, że bramki nie znikną przed 2018 r. Pojawiły się sugestie, że rozważana jest budowa kolejnego publicznego systemu poboru opłat. W lipcu wiceminister infrastruktury Paweł Olszewski przyznał – rząd PO-PSL chce wydać pieniądze na kolejny system, wedle deklaracji bardziej użyteczny i doskonalszy od obecnego.
Nie wnikając w zasadność oceny funkcjonalności państwowego systemu viaTOLL – trudno zaakceptować jako satysfakcjonujący stan rzeczy, w którym skazuje się kierowców na kolejne lata tkwienia w korkach. Nic nie stoi na przeszkodzie, aby jak najszybciej umożliwić elektroniczne płatności w ramach państwowego systemu i równolegle analizować celowość rozszerzenia jego funkcjonalności. Decydenci z obecnej ekipy uznali jednak za konieczne wydanie olbrzymich sum – nawet kilku miliardów złotych – na kolejne rozwiązania.
Ta sytuacja rodzi oczywiste pytanie co do możliwości nieformalnego zaangażowania grup interesów w to, by po raz kolejny wydano ogromne kwoty z budżetu państwa na równoległe rozwiązania w zakresie elektronicznego poboru opłat. Polska byłaby ewenementem na skalę europejską, sześć po lat po uruchomieniu sprawdzającego się, przynoszącego dochody systemu wydając pieniądze na kolejny system. Sytuacja ta rodzi pytanie, kto intensywnie lobbował przeciwko szybkiemu zniesieniu manualnego poboru opłat, a potem promował kosztowne dla podatnika rozwiązania? Czy w otoczeniu minister infrastruktury i rozwoju działają osoby powiązane środowiskowo z firmami IT, telekomunikacyjnymi i bankowymi?
Tajemniczy zwrot o 180 stopni, jaki w ciągu kilku miesięcy nastąpił w polityce rządu odnośnie elektronicznego poboru opłat oraz parcie do budowy kolejnego, zbędnego systemu to temat, który powinni wziąć pod lupę nie tylko politycy opozycji. Jest to temat leżący bez wątpienia w polu zainteresowania Najwyższej Izby Kontroli oraz Centralnego Biura Antykorupcyjnego. Tym bardziej, że minister Wasiak nie zdołała przekonująco uzasadnić tak gwałtownej i niekorzystnej dla obywateli zmiany polityki resortu.
Kilkadziesiąt milionów złotych za otwarcie szlabanów to cena nie tyle za nieudolność rządu, ale pierwsze koszty niepokojącej operacji, którą szykują obecni decydenci – jeśli będą u steru rządów przez kolejną kadencję. Wszystko kosztem Polaków i polskiej gospodarki. Utracone środki oznaczają bowiem mniej pieniędzy na tak potrzebne, nowe drogi. Te, które udało się dotąd zbudować, z woli rządu mają przez co najmniej trzy lata być zakorkowane.